Żródło: www.vaticannews.va
Mija 30 lat od ludobójstwa w Rwandzie, gdzie zabito milion Tutsi. Przez cały kwiecień w całym kraju trwają uroczystości upamiętniające tę tragedię. Włącza się w nie Kościół, który od początku odgrywa wielką rolę w procesie leczenia ran i budowania pojednania. Trwa też zbieranie świadectw o ludziach, którzy w tym mrocznym czasie dali świadectwo heroicznej miłości, która przekraczała etniczne podziały. Dokumentuje je polski karmelita, ojciec Maciej Jaworski, z którym rozmawia Beata Zajączkowska.
Beata Zajączkowska (Radio Watykańskie): 30 lat od hekatomby, którą św. Jan Paweł II jako pierwszy na świecie nazwał ludobójstwem, wydaje się odległym czasem. Na ile ta tragedia wciąż naznacza codzienność Rwandyjczyków?
Maciej Jaworski OCD: Teraz w Rwandzie przychodzą na świat dzieci z pokolenia 30-latków, które rodziło się albo w okolicznościach wojennych, albo bezpośrednio powojennych. I oni są tym bezpośrednim pomostem między pokoleniami – tym bezpośrednio zranionym w dorosłości (dziadków), a tym, które teraz na świat przychodzi czy rośnie. I tutaj pamięć, stopień cierpienia, zależy od rodziny, okoliczności w jakich żyli podczas trudnych lat 90-tych. Konflikt wybuchł 1 października 1990 roku, na trzy tygodnie po pielgrzymce Jana Pawła II do Rwandy, a trwał przez długie lata w różnych jego fazach i różnym nasileniu. Ludobójstwo, które wspominamy, miało miejsce w 1994 roku.
Pytasz, na ile ta tragedia obecna jest w codzienności Rwandyjczyków? Po pierwsze poprzez widoczne znaki. Kraj usiany jest pomnikami i grobami ofiar. Są one widoczne przy drogach, kościołach, szkołach. Trudno ich nie zauważyć. To codzienna obecność symboliczna, która przypomina o historii. Po drugie poprzez coroczne obchody kwietniowe systematycznie organizowane przez administrację państwową. Po trzecie każdy nosi w sobie osobistą pamięć tych wydarzeń. I tu jest przestrzeń na osobiste historie, różne konteksty i różny stopień cierpienia. Kościół w swoim kalendarzu liturgicznym przewiduje też jeden dzień modlitw za wszystkie ofiary konfliktów w kraju. Jest to dzień bardziej inkluzywny niż tylko obchody ludobójstwa, bo nie ogranicza się jedynie do ofiar z roku 1994.
Jaką rolę odegrał i nadal odgrywa Kościół w leczeniu ran i budowaniu pojednania?
Tam, gdzie głosi się Ewangelię, tam zaprasza się do życia w przebaczeniu. Trudno ogarnąć szeroką paletę chrześcijańskiego zaangażowania w kilku słowach. Bo to przecież chrześcijaństwo uratowało to społeczeństwo przed nihilizmem i zapaścią. W trudnym i niekończącym się procesie pojednania jest się na szczęście do czego odwołać, do Ewangelii, która stała się już wspólnym kodem kulturowym. Oczywiście, jest grzech i niewierność, jak wszędzie ludzie do Ewangelii nie dorastają, ale istnieje wspólny punkt odniesienia, Ewangelia, a to już dużo. Jest ona głoszona w Rwandzie przez wszystkie możliwe odłamy chrześcijaństwa. Przez lata każdy ośrodek rekolekcyjny, każda diecezja, parafie prowadziły przeróżne sesje, terapie, rekolekcje, grupy dzielenia się doświadczeniami związanymi ze zranieniami. Osobiście uczestniczyłem w serii formacji dla wychowawców zakonnych, które były jedną z tysiąca inicjatyw. Bo Rwanda to kraj nie tylko tysiąca wzgórz i problemów, ale przede wszystkim kraj tysiąca rozwiązań i szans – jak mawiał Jan Paweł II.
Jak to budowanie pojednania wyglądało w praktyce?
Weźmy przykład ks. Ubalda Rugirangoga. Przemierzając całą Rwandę, a później Stany Zjednoczone, był świadkiem pojednania, bo nie tylko przebaczył oprawcy i wzywał do tego innych, ale zaopiekował się dziećmi tego mężczyzny, który stał za śmiercią członków jego rodziny. W sumie, ksiądz ten stracił 80 członków swej rodziny. A po przejściu procesu uzdrowienia, stał się żywym świadkiem i, pracując zarówno z ofiarami jak i z winnymi, cierpliwie odbudowywał więzy społeczne. Nazywano go Apostołem Przebaczenia. Dziś sanktuarium zwane Sekret Pokoju (Agasozi k’Ibanga ry’Amahoro), które powstało z jego inicjatywy w Cyangugu, jest jednym z miejsc na mapie inicjatyw pojednania w Kościele w Rwandzie. Ufam, że ta 25-hektarowa święta przestrzeń sanktuaryjna, usytuowana cudownie na brzegu jeziora Kivu, na granicy z DR Konga, stanie się też w odpowiednim czasie przestrzenią pojednania między Rwandą a Kongo. Bo ciągle aktualne jest rwandyjskie przysłowie: amahoro y’umutima ni umutima w’amahoro – pokój serca jest sercem pokoju.
Wielu liderów Kościoła specjalizowało się w counselingu, terapiach grupowych i indywidualnych, w kierownictwie duchowym. Nie zapomnę zachwytu jednego z naszych bliskich przyjaciół, który po doktoracie z duchowości w karmelitańskim Terezjanum w Rzymie dostał okazję specjalizacji z logoterapii, według Victora Frankla. Jakimże odkryciem było dla niego, gdy zobaczył, że gdy znajdzie się sens i znaczenie tego, co się przeżywa, to najgorsze piekło może stać się drogą wzrostu, w języku chrześcijańskim, drogą uświęcenia, gdzie metody psychologicznego uzdrowienia traum spotykają się z chrześcijańską wizją człowieka? Dziś jest biskupem i służy tymi odkryciami innym. Dziś Kościół posługuje naprawdę na wielu polach, by odbudowywać więzi, wiarę we wspólnotę i wartość wspólnego życia.
Często krytykując Kościół, mówiono: jak ta wspólnota może być czynnym budowniczym społeczeństwa po wojnie, skoro w czasie wojny działy się tak straszne rzeczy w kościołach….
Tak, to fakt, że przy kościołach czy w samych świątyniach zginęły tysiące ofiar. Na różne sposoby interpretowano ten fakt, najczęściej wykorzystując to przeciwko Kościołowi. Jedno jest jednak jasne, że podczas wojny, świątynie stanowiły miejsce schronienia dla tysięcy ludzi uciekających przed zagrożeniem. Spontanicznie chcieli się tam ukryć, mając zaufanie do tej świętej przestrzeni, gdyż wcześniej świątynie były bezpieczne i nikt nie ośmielał się tam wchodzić, by zabijać. Okrucieństwo tego ludobójstwa polegało między innymi na tym, że nawet ta czerwona linia została przekroczona. Wtedy wszystkie czerwone linie, wszystkie tabu, zostały przekroczone. Sacrum zostało zbezczeszczone we wszystkich jego wymiarach. Dlatego tylu ludzi zginęło w kościołach. Sacrum życia ludzkiego, sacrum przestrzeni Boga, wszystko runęło.
Do końca życia nie zapomnę świadectwa kobiety, Mama Grace, która częstując mnie szklanką mleka, opowiedziała historię śmierci całej swej rodziny w jej parafialnym kościele – tam, gdzie ślubowała, gdzie chrzciła swoje dzieci, tam zginęli jej najbliżsi. Świątynia ich rodzinnych świąt, stała się ich wspólnym grobowcem. Udało się uciec tylko jej z jednym synem. Po kilkumiesięcznej wojennej tułaczce zatrzymała się w parafii Ruhango i tam osiadła. Znalazła pracę i weszła do wspólnoty charyzmatycznej. Nie potrafiła wytrwać na Eucharystii do końca. „Widziałam ciemność” – wspominała. Ból był zbyt głęboki. Podczas jednych z kolejnych rekolekcji w parafii, będąc w lesie na osobistej medytacji, po raz pierwszy od wojny udało jej się wykrzyczeć i wypłakać całą modlitwę Ojcze nasz. Od tego dnia potrafiła dotrwać do końca Eucharystii. Pojednała się z Bogiem i z własną historią. Na końcu swego świadectwa powiedziała mi: „Ojcze, ja w kościele zostałam zraniona, ale też w Kościele zostałam uzdrowiona”. Pozostała przy powstałym w parafii Centrum Miłosierdzia, by pomagać innym pojednać się z własną trudną historią.
Misyjną pasją ojca jest zbieranie świadectw o działaniu Jezusa w sercach Rwandyjczyków, także w tym mrocznym czasie. Czy spotkał ojciec ludzi, którzy w sposób wręcz heroiczny w czasie ludobójstwa dawali świadectwo życiu, wierze i braterstwu przekraczającemu etniczne podziały?
Marzy mi się poprowadzenie pielgrzymki po Rwandzie śladami świadków miłości heroicznej, po śladach tych świeckich, zakonnic i kapłanów, którzy życie oddali za bliźnich, którzy byli światłem w ciemnościach. Zapewniam, że odwiedzilibyśmy każdy zakątek tego przepięknego kraju. Co krok znajdziesz tu ślad heroizmu ewangelicznego, a nie tylko grobów czy więzień. Dźwięczą mi w uszach słowa jednej z odważnych kobiet z czasu masakr. Ona, opowiadając mi o swojej przyjaciółce, która zginęła, ratując młode dziewczyny przed gwałtem, wypłakała mi: „Ojcze, czemu imiona katów są bardziej znane od tych, co życie ratowali?”. Dlatego też, Jan Paweł II przy okazji wizyty ad limina cztery lata po wojnie, wręcz polecił biskupom z Rwandy, by zbierali świadectwa męczenników. „By przyszłe pokolenia nie zapomniały o nich” – powiedział.
To spróbujmy przejść tę pielgrzymkę heroicznych świadków wiary…
Rysując mapę śladami męczenników Rwandy – już na pierwszym skrzyżowaniu po wyjeździe z lotniska pielgrzymi mogliby odwiedzić piwnice w domu Sióstr Dobrego Pasterza, gdzie kilkanaście postulantek i nowicjuszek stanęło twarzą w twarz z diabłem w postaci naćpanych bojowników Interahamwe. Jedna z nich klęknęła przed nimi i jakby w uniesieniu powiedziała – „gdybyście wiedzieli, jak pięknym jest to miejsce, gdzie chcecie nas wysłać”… Zmieszany diabeł odszedł. Gdy przyszli drugi raz, inna młodziutka siostra, sparaliżowana wręcz strachem ludzkim, ale z chrześcijańską odwagą, podniosła Biblię wobec kałasznikowa i granatu włożonego do buzi współsiostry, powiedziała do morderców – „nie macie takiej broni, by uczynić z was naszych nieprzyjaciół”. Jakby chciała powiedzieć, że Biblia niosąca braterstwo jest silniejsza od broni niosącej śmierć. I znowu diabeł się spłoszył wobec takiej żarliwości…. Swoje męczeństwo te młode kandydatki do życia zakonnego zakończyły we wspólnej mogile w lesie, modląc się w agonii o zbawienie dla swych prześladowców. Jednak broń nie była silniejsza od Słowa Bożego, które zrodziło w nich tak heroiczną miłość. To są historie współczesnych aren Dioklecjana….
W stolicy mogłaby być kolejna stacja tej pielgrzymki – niższe seminarium w Ndera kilka kilometrów dalej od piwnicy Sióstr Dobrego Pasterza. Swoje życie oddawał tam heroiczny kapłan, ekonom seminarium, który do końca chronił swoich podopiecznych. A w samym centrum Kigali tętniąca dziś życiem siedziba wspólnoty Emmanuel to przecież owoc świętości kandydatów na ołtarze Cypriena i Daphrosy. Tysiące ludzi modlących się na adoracji – to naprawdę rzuca na kolana… W tej pielgrzymce można by wyjechać też poza stolicę. Jadąc w kierunku Parku Akagera, gdzie tysiące turystów podąża szukać żyraf i słoni, można wstąpić do skromnego kościoła parafialnego w Mukarange, gdzie proboszczem był niezwykły kapłan Jean Bosco. Zawodnik ekipy narodowej w piłce nożnej, choć na murawie napastnik, to w czasie wojny wybitny obrońca. W swej parafii w ciągu dnia przygotowywał do sakramentów uciekinierów wojennych przygotowujących się na śmierć, a w nocy z kamieniami w ręku odpierał ataki morderców. Ostatniego dnia, gdy przed kościół przyjechał cały oddział uzbrojony po zęby oprawców, proboszcz obrońca stanął w bramie, mówiąc w twarz swoim przyszłym mordercom – „chcecie wejść po nich, musicie przejść przeze mnie. Ja tu jestem ich pasterzem”. Resztki ciała rzucone w kanałach kanalizacji rozpoznano po jego charakterystycznych dużych okularach. Do dziś zbierają się tam ludzie przy okazji kwietniowych obchodów, przypominając, ile uczynił ich odważny proboszcz. Szczególnie świadczy o nim aktualny rektor seminarium w Kabgayi, a ówczesny seminarzysta na stażu, ukryty nad sufitem kuchni plebanii. Obserwując scenę śmierci proboszcza, umocniło się w nim, a nie zachwiało, jego kapłańskie powołanie.
Tych wyjątkowych miejsc nie brakuje też na północy kraju. Wystarczy wspomnieć centrum św. Piotra w Gisenyi na granicy z Kongo.
To miejsce heroicznej wierności pewnej kobiety. Opowiedziałbym pielgrzymom jej historię ze szczegółami, bo jest wyjątkowo dobrze udokumentowana. Ludobójstwo zastało młode dziewczyny na rekolekcjach wielkanocnych, które głosiła Felicite Niyitegeka. Próbując ratować na wiele sposobów (uratowała kilkadziesiąt osób), gdy pętla coraz bardziej zaciskała się wokół centrum, Felicite, pozbawiona już jakiejkolwiek argumentacji czy siły perswazji, po przybyciu grupy Interahamwe weszła do dormitorium i powiedziała do ukrytych pod łóżkami dziewczyn: „Chodźcie, Oblubieniec wzywa by dać świadectwo Ewangelii”, a one wyszły i, śpiewając maryjne pieśni, zostały wywiezione na miejsce egzekucji, w skupieniu i świadomym przygotowaniu na śmierć. Na końcu szeregu stała ich opiekunka, Felicite, której brat generał organizował możliwość osobistej ewakuacji. Odmówiła, bo przyjęła dziewczyny pod swój dach i nie chciała ich opuścić w czasie próby. Gdy wspominam te miejsca i tych naszych znajomych, to mimo że byłem tam wiele razy, ciarki wracają mi, gdy tylko o nich pomyślę…
Trudno było odkryć te niesamowite historie?
Nie musiałem szukać, te historie same do mnie przychodziły. Posługując w domu rekolekcyjnym w Butare, przez wiele lat wysłuchiwałem nie tyle płaczu cierpienia, ile bardziej świadectw dojrzałości wiary i miłości. Przyjechałem 10 lat po ludobójstwie, więc pierwsze łzy były już wylane. Starsi bracia świadczą, jak ludzie im się dosłownie na szkaplerz w habicie wypłakiwali. Jednak po pierwszej dekadzie, był już czas na integrację tych bolesnych doświadczeń. Coraz więcej osób po wysuszeniu łez, zaczęło przypominać sobie coraz odważniej te świadectwa, o których słuchałem z zapartym tchem. Zaczęły one zmieniać moją perspektywę patrzenia na ten Kościół.
Wiara staje się drogą pomagającą wyjść z traumy?
Może tak być, choć nie wszyscy wychodzą. To długi i bolesny proces. Wśród najbliższych znajomych a nawet współpracowników znam wiele takich osób, które wyszły z ciemności i kwitną. Myślę tu o Eugeni, której całą rodzinę zamordował zaprzyjaźniony kolega z czasów szkoły podstawowej. Motyką, którą uprawiał pole u jej mamy, przyszedł i zabił całą rodzinę. Ona, jako uchodźca z wcześniejszych prześladowań w latach 70-tych, ułożyła sobie życie w Niemczech, o śmierci najbliższych dowiedziała się po jakimś czasie, gdy przywieziono jej do Niemiec cegłę ze spalonego domu rodzinnego. Wpadła w głęboką depresję. Jednak po latach terapii postanowiła przyjechać do Rwandy, pierwszy raz od jej ucieczki. Odnalazła swojego byłego kolegę z klasy, zadając mu pytanie: „Dlaczego zabiłeś naszą mamę?”. On, bez żadnej skruchy czy refleksji, zrzucił odpowiedzialność na prawo wojenne. Po kilku latach wróciła z tym samym pytaniem i cegłą z domu mamy w walizce: „Dlaczego zabiłeś naszą mamę?”. Reakcja ta sama – kazali to zabiłem. Eugeni, dotknięta światłem Ducha Świętego zrozumiała, że niesprawiedliwym byłoby wymagać od niego skruchy, bo jest do niej niezdolny. I nie czekając na jego dojrzewanie, przebaczyła mu awansem. Mało tego, postanowiła w Rwandzie pozostać, a w więzieniu wybudowała pewnego rodzaju sierociniec dla dzieci, które się rodzą za kratami. Ta cegła z domu mamy prowokowała ją, by coś zbudować. By ze zgliszczy powstało znowu życie. Tak, życie jest silniejsze od śmierci. Dziś jest ona świecką karmelitanką cieszącą się pełnią życia w posługiwaniu najsłabszym.
Historie, które opowiadasz, pokazują, że każdy ma swoją drogę…
Myślę o naszej bliskiej współpracownicy, Venerandzie. Po uratowaniu dwójki dzieci podczas wojny, sama wpadła w depresję i uciekła do lasu uważając, że zwierzęta są lepsze od ludzi. Bo jako nastoletnia dziewczynka nie mogła sobie poradzić ze stresem chronienia kilkuletnich dzieci, ukrywając się przez miesiące ludobójstwa, wyjadając resztki jedzenia po spalonych domostwach. Gdy wojna się skończyła i oddała dzieci do odnalezionych rodzin, sama zapadła się w otchłań lęków. Dzięki umiejętnym podchodom jednej z sióstr, udało się ją zaprowadzić na oddział psychiatryczny, gdzie znalazła profesjonalną pomoc. Wzmocniona lekami wyszła, wpierw znalazła schronienie u karmelitanek, później u zaprzyjaźnionej z nimi szwajcarskiej wolontariuszki. Zamieszkały razem. Jednak smutek dalej mieszkał w sercu poranionej Venerandy. Pewnego wieczoru Szwajcarka, myśląc o zaproponowaniu jej wyjazdu do Europy, zapytała: „Co mogę zrobić, byś była szczęśliwa?”, a ta po chwili zastanowienia powiedziała: „pomóż mi kochać najsłabszych”. I tak zaczęła się jej misja wśród osób psychicznie poranionych po wojnie. Chodziła po wioskach, wyszukując ukrytych przez rodziny ze wstydu, w szopach między krowami czy kozami, osób psychicznie chorych. Dziś, już jako dojrzała kobieta, dalej chodzi z plecakiem lekarstw po wioskach, organizuje grupy wsparcia. Wraz z ekipą szpitala w Ndera, gdzie sama się leczyła, organizuje na poziomie całego kraju sesje i szkolenia z podejścia do osób psychicznie chorych. Zawsze powtarza nam we wspólnym projekcie ITARA, że najlepszą terapią jest miłość. Pomóc osobom zranionym móc kochać.
Rozliczanie z ludobójstwem to też niesłusznie oskarżeni…
Myślę o znajomym kapłanie Dennisie, który prawie cały ten czas 30 lat po wojnie spędził w więzieniu niesłusznie oskarżony. Gdy z okazji świąt nosiłem mu kiełbasę z Polski uśmiechał się jak dziecko, już bez zębów, w krótkich więziennych spodenkach. To on mi powiedział słowa, które pomagają mi w różnych trudniejszych momentach kapłaństwa. Wyznał mi, że jako ksiądz zawsze słuchał biskupa i gdzie go posyłał, tam szedł. A na ostatnią misję, posłali go jego nieprzyjaciele. Znał osoby, które sfabrykowały te oskarżenia. Po skrupulatnym zapakowaniu kiełbasy do kieszeni szepnął mi do ucha: „Wiesz, Maciek, i jestem im za to wdzięczny, bo sam z siebie bym się nie odważył tutaj przyjść, by być z tymi więźniami”. Punktualnie o godz. 7.00, czyli w godzinie Mszy w katedrze, łączył się z całą diecezją, wieczorem dyskretnie błogosławił współwięźniów, a w ciągu dnia na kuckach, bo przecież bez krzesła, tłumaczył z hiszpańskiego na kinyarwanda dzieła jednego z karmelitańskich świętych. Bez grymasu czy żalu, nie walcząc już o swoje uniewinnienie, trwał na misji powierzonej mu nie przez biskupa, ale przez fałszywych świadków w sfingowanym procesie. Gdy pojawił się u mnie na jubileuszu 25-lecia ślubów, był to dla mnie najpiękniejszy prezent i niezwykła niespodzianka. Otóż, po peregrynacji relikwii św. Tereski w Rwandzie, został uwolniony… Nic dodać, nic ująć.
Na ile kreśląc ścieżki pojednania, biskupi wskazują potrzebę pomocy, zarówno sprawcom, jak i ofiarom. By sprawcy uznali swą winę i poprosili o przebaczenia, a ofiary – by przebaczenia im udzieliły…
Tak, Kościół, a więc przede wszystkim biskupi, od dziesięcioleci formują sumienia wiernych, ale to praca u podstaw, by nie rzec, że czasami syzyfowa. Słuchając różnych historii na ten temat, postanowiłem przeczytać wszystkie listy biskupów do wiernych. Zapewniam, że jest tego dość dużo. I widać, jak w kolejnych epokach nasilającego się konfliktu społecznego, biskupi precyzyjnie czytali rzeczywistość, proponując chrześcijańskie rozwiązania – począwszy od rozwiązań szczegółowych, jak: wezwania do multipartyzmu, w czasie autorytarnych rządów poprzednich reżimów, jednoznaczny zakaz dany duchownym do bezpośredniego angażowania się w działania partii politycznych, konkretne wytyczne wobec problemu uchodźców wewnętrznych chroniących się w obozach; poprzez rozwiązania typowo ewangeliczne jak apel do miłości bliźniego. Wskazywali jednoznacznie na problem podziałów etnicznych, mówiąc, że każda dyskryminacja na tym tle jest po prostu niechrześcijańska. Tak więc przekaz listów jest jednoznaczny i czytelny, tylko, jak zwykle, problem z percepcją… Ale przecież to, że nie dorastamy do Ewangelii, to nie znaczy, że nie mamy jej głosić. Bo nie mamy głosić wersji okrojonej do własnych osobistych możliwości, ale mamy ją głosić w całości, nawet jeśli do niej nie dorastamy i możemy być oskarżeni o hipokryzję.
W grudniu 1994 roku, w liście Kochaj bliźniego swego, wskazując na przyczyny tragedii w kraju, biskupi wskazali na dwie główne – egoizm i segregację etniczną. Powtarzali, że prawdziwą jedność można zbudować tylko na potrójnym filarze – prawdy, sprawiedliwości i miłości bliźniego. Tuż przed wybuchem ludobójstwa w trwającej już od kilku lat wojnie, w liście Droga pokoju, błagali wręcz wiernych, by ci zapragnęli pokoju i modlili się o pokój, jednocześnie zachęcali wiernych, by byli gotowi ofiarować się za pokój. Jednak wielu nie posłuchało…
W listach już po wojnie, biskupi, mówiąc o dramacie grzechu przeciwko drugiemu człowiekowi, wzywając do skruchy tych, którzy się dopuścili zbrodni, jednocześnie dostrzegli wiele heroicznych czynów wśród wiernych i zaczęli rozróżniać różne kategorie tych radykalnych postaw. Byli tam wymienieni: wierni, którzy będąc zabijani, przebaczyli swoim oprawcom; wierni, którzy odmówili aktywnego zaangażowania w bojówkach; wierni, którzy ryzykując własne życie, ukrywali sąsiadów; wierni, którzy zostali zabici, ponieważ próbowali ratować sąsiadów. Dając te kryteria, biskupi pomagali tym, którzy przeżyli, jak rozumieć te heroiczne postawy ich bliskich. 10 lat po ludobójstwie nie tylko przypomnieli o radykalizmie tych, którzy poszli za Ewangelią do końca, ale też postawili ich jako wzorce do naśladowania w odbudowywaniu tkanki społecznej i odbudowywaniu wspólnoty wierzących.
Do rocznicy 25-lecia biskupi przygotowywali cały Kościół przez trzyletnie inicjatywy. Pamiętam: 2016 rok był dedykowany Bożemu miłosierdziu i jego roli w budowaniu jedności; 2017 był rokiem kapłaństwa w 100-lecie święceń pierwszych lokalnych kapłanów; 2018 był rokiem pogłębiania jedności poprzez różne inicjatywy budowania miłości. Tu wpisała się nasza karmelitańska inicjatywa peregrynacji relikwii św. Teresy po wszystkich diecezjach. Jej głównym przekazem było hasło Teresy: „Kochać to ofiarować wszystko i siebie samego”. Na koniec tych lat przygotowań, biskupi wydali ważny list pasterski, w którym razem z wiernymi jeszcze raz spojrzeli na tę trudną historię.
Uderzające są te stwierdzenia, gdzie biskupi wyznają: „To, co się nam, ochrzczonym, którzy razem przeżywają Eucharystię, przydarzyło, nie powinno się stać. Niektórzy z nas wpadli w zasadzkę etnizmu, który doprowadził do ludobójstwa… Po zdaniu sobie sprawy z ciężaru ran, które zadaliśmy niewinnym braciom, postanawiamy wrócić do podstawy Ewangelii, którą jest miłość Boga i bliźniego. Poświęciliśmy wiele czasu, by za to żałować i prosić o przebaczenie. W imieniu tych, którzy dopuścili się ludobójstwa, dalej prosimy o przebaczenie polecając się Bożemu Miłosierdziu. Tak więc, ze względu na pamięć o ofiarach, musimy prosić o przebaczenie i zarazem przebaczać, bo takie jest nasze chrześcijańskie zobowiązanie”.
Tak, troską pasterzy są objęte ofiary i ci którzy przez to cierpią, ale Kościół nie może zapomnieć o tych, którzy ten grzech popełnili, bo oni też są ofiarami swej własnej nienawiści i grzechu mającego zawsze wymiar samozniszczenia. Po 30 latach zaczynają wychodzić z więzień ci, którzy popełnili najcięższe przewiny. To nowe wyzwanie, by pomóc lokalnym społecznościom zintegrować się w tej sytuacji, by potrafić razem się modlić. Bo Kościół chce odzyskiwać wszystkich dla Boga i wspólnoty. Samo ludobójstwo zaczęło się w pierwszym tygodniu wielkanocnym, tak więc i obchody rocznicowe często przypadają na ten właśnie okres. I to właśnie zmartwychwstanie daje nam odpowiednią perspektywę, by odczytywać całe to misterium grzechu człowieka. Na końcu jest światło i ufam, że Kościół nas ku niemu prowadzi. Również w Rwandzie.