To miał być zwykły dzień misyjny. Wizyta w szkołach, pomoc pigmejskim dzieciom, zaopatrzenie w przybory szkolne, by nie opuściły rozpoczętego roku… Fakt, że to okres mikołajowo – prezentowy, nie wiele tu mówi i sam nawet o tym zapomniałem. Mieliśmy jechać akurat dzisiaj, bo to jedyny wolny dzień w moim kalendarzu. Bez żadnych wcześniejszych konsultacji z kalendarzem liturgicznym ustaliliśmy datę wyjazdu. Ot, słońce wstało i się zaczęło.
5.30 – Rano zza otwartego okna jeszcze śpiącego miasta docierają coraz śmielsze śpiewy ptaków z sąsiadującego z klasztorem skweru zieleni. Poranny odruch szukania telefonu w łóżku stał się już niestety nawykiem. Wybudza mnie powoli poranne Słowo przeznaczone na dziś, mówi o rozmnożeniu chleba. Nie czytając Słowa wieczorem, dałem się zaskoczyć. Poruszyły mnie dwa szczegóły – Jezus dociera do głodnych za pośrednictwem uczniów i ilość chleba, która została po cudzie.
6.45 – Eucharystia. A tu nagle zaintrygował mnie nowy szczegół. W modlitwie wprowadzającej, czytam i nie dowierzam – módlmy się, abyśmy byli godni wiecznej uczty, gdzie Ty sam własnymi rękoma nakarmisz nas wiekuistym pokarmem. Zastanowiła mnie ta różnica między kolektą a Ewangelią. Jak to jest, Jezus karmi nas bezpośrednio czy też za pośrednictwem drugiego? Na tym zbudowałem homilię. Sam słuchając z zainteresowaniem tego co mówię, pojąłem, że to nie sprzeczność, ale obraz procesu drogi wiary przez wzrost miłości. Od miłości miłosiernej zapośredniczonej, przychodzącej przez drugiego, do miłości miłosiernej jako intymnego spotkania z Oblubieńcem, długo wyczekiwanym i zapowiadanym przez wielu.
9.00 – wyjazd do pigmejów. W samochodzie kartony zeszytów i długopisów. Na tylnych siedzeniach dwóch animatorów, Bella i Hermes. Dziś mamy do odwiedzenia trzy szkoły, gdzie uczą się nasi podopieczni pigmeje. W sumie 416 uczniów do nakarmienia. Dyrekcje szkół życzliwe wobec pigmejskich dzieci, rozumiejąc ich szczególną sytuację, pozwalają nam działać, by zaradzić ucieczce uczniów ze szkoły. Każdy dostanie kilka zeszytów i długopisów, by mogli dokończyć rok szkolny.
Grubo ponad tysiąc zeszytów i niewiele mniej długopisów, to pokaźny zapas zapobiegliwości, większy niż ewangeliczne siedem chlebów i kilka rybek na tysiące zgłodniałych.
11.30 – Dystrybucja odbywa się pod ścisłą kontrolą. Wywoływanie z imiennej listy, ustawianie się w kolejce, wręczanie i oczekiwanie na wspólne zdjęcie dla dobrodziejów. Patrząc na Belle i Hermesa rozdwajających rozmnożone zeszyty i długopisy, widzę wiernych w kaplicy Concordii w Niemczech i młodzież czuwającą na weekendzie modlitewnym Orłów. To oni ofiarowali swój chleb na rzeczy potrzebujących. I tak tworzy się Kościół, wspólnota głodnych i karmiących, przestrzeń spragnienia i nasycenia, doświadczenie upokorzenia i odzyskiwania godności. Patrzę i nie dowierzam. Ewangelia to prawda.
13.00 – Z zeszytami pod pachą i długopisami w kieszeni, uśmiechnięte choć jakby wyciszone pigmejskie dzieci, dołączają do reszty dzieci i biegną do szkolnej polowej kuchni, gdzie rodzice na zmianę gotują dla wszystkich uczniów ofiarowaną przez międzynarodowe organizacje, fasolę i kukurydzianą kluchę. To piękny widok, gdy dziecko w jednym ręku trzyma nowy zeszyt, w drugim zaś plastikowy talerz z jedzeniem. 9-letnia dziewczynka, przysiada zmęczona i zanim zaczęła jeść dyskretnie wciska do plecionego woreczka połowę swej porcji. Zeszyty jej się rozsypały, gdy woreczek z kluchą w kieszeni napotkał opór w postaci otrzymanych długopisów. Zobaczyłem tę scenę z daleka w zoomie aparatu, gdy dziewczynka mnie spostrzegła, jakby się lekko spłoszyła. Ja sam chyba jednak bardziej, przyłapując ją na wynoszeniu jedzenia szkolnego do domu dla młodszego rodzeństwa. Gdy przypomniały mi się słowa – wy dajcie im jeść – schowałem aparat i pozwoliłem jej pozbierać zeszyty, schować kukurydzianą kluchę do kieszeni, a resztę zjeść w spokoju. Większość pigmejskich dzieci przychodzi do szkoły tak długo, jak może w niej coś zjeść. Gdy organizacje pomocowe spóźnią się z dostawą jedzenia, dzieci po kolei wykruszają się ze szkoły. Uczą się rano, by w nagrodę w południe napełnić żołądek. Młodsze ich rodzeństwo marzy o szkole, która jest dla nich synonimem południowego nakarmienia.
15.30 – Wróciliśmy do domu zmęczeni, a w bagażniku znalazłem dwanaście zeszytów i osiem długopisów. „Skąd ta resztówka” – zapytałem. Bella odparła – „nie zdążyliśmy, czterech uczniów już znikło z horyzontu. Przerwali szkołę”. Nasze siedem koszów pokarmu to nie wynik nadhojności przewidujących organizatorów, ale wynik spóźnienia. Jezus zareagował na czas, już w trzeci dzień, gdy widział, że tłumy były zmęczone. My niektórym pozwoliliśmy odejść przed czasem. Nienakarmieni, zniknęli nam z oczu. Reszta zeszytów i długopisów leży u mnie w celi na oku, by drażnić i przypominać, że nie wystarczy chcieć czynić dobrze, trzeba też działać na czas. A ten jest krótki, bo adwentowy. Ale przecież każdy czas jest adwentowy.
16.00 – dyżur spowiedzi do 19.00. Tym razem przyszedłem na czas, by nie okraść wiernych z tego co im się należy, Miłosierdzia otrzymanego na czas. Długie kolejki przed kaplicą już mnie tak nie przerażają, widząc jak wierni odchodzą nakarmieni. Karmi mnie widok ulgi skołatanych sumień i głębokiej ciszy przy adoracji podczas spowiedzi. Karmi mnie również wiara, że mogę czynnie uczestniczyć w łańcuchu udzielania się Bożego Miłosierdzia. Jednak coraz bardziej tęsknię, by to On sam własnymi rękoma nakarmił mnie wiekuistym pokarmem.
Wypruty po całym dniu, pomodliłem się chwileczkę, by każdy w Kościele mógł znaleźć na czas chleb, którego potrzebuje. A pozostałe zeszyty, niech mi przypominają, że liczba dwanaście, to symbol nieustannej troski Kościoła o nie stracenie ani jednego z powierzonych mi braci.