18 grudzień 2004 r.
Pięćdziesiąt dolarów, jest to na tutejsze warunki bardzo pokaźna suma (umożliwiająca przecież naukę i dużą część utrzymania przez cały rok!) i nie można dać jej dziecku naraz! Trzeba też wielu „zabiegów”, by zachować dyskrecję, gdyż zazdrość innych mogłaby być wielkim niebezpieczeństwem, i można by oddać dziecku naprawdę niedźwiedzią przysługę!
W ostatnim liście wspominałem o inicjatywie „adoptowania” dzieci na odległość i niektórzy z Was pytali o wyjaśnienia w tym względzie. Otóż w Rwandzie i chyba w niektórych innych krajach Trzeciego Świata istnieją takie przedsięwzięcia zorganizowane. W Burundi nie spotkałem podobnej rozwiniętej akcji w rękach ludzi, którzy budziliby zaufanie. (Robią coś takiego niektórzy „politycy” i robią na tym pieniądze).
Gdy na początku roku wybierałem się do Polski, pytał mnie jeden z kleryków w Seminarium, czy nie mógłbym się postarać w Europie o „sponsora”, który pewnemu chłopcu sierocie umożliwiłby kontynuowanie nauki w szkole średniej, zapewniając mu przez kila lat pomoc w wysokości około 200 złotych rocznie. Kazałem temu chłopcu napisać krótki list. W Polsce okazało się, że wielu z Was było chętnych do takiej pomocy. Obiecałem znaleźć więcej takich sierot. Znaleźć nie było trudno, bo w samej Bujumburze jest ich kilkadziesiąt tysięcy! Gdyby byli ludzie (może jakieś zakonne Zgromadzenie?!), można by taką akcję zorganizować tutaj na wielką skalę. Zajmuje to dużo czasu, gdyż trzeba najpierw dobrego rozeznania poszczególnych osób i sytuacji, a następnie trzeba dobrego i ciągłego pilnowania sprawy i „zarządzania” finansowego. Pięćdziesiąt dolarów, jest to na tutejsze warunki bardzo pokaźna suma (umożliwiająca przecież naukę i dużą część utrzymania przez cały rok!) i nie można dać jej dziecku naraz! Trzeba też wielu „zabiegów”, by zachować dyskrecję, gdyż zazdrość innych mogłaby być wielkim niebezpieczeństwem, i można by oddać dziecku naprawdę niedźwiedzią przysługę! Ograniczyłem więc ilość sierot do dwudziestu kilku, gdyż nie znajduję naprawdę czasu by tę działalność rozszerzyć. Począwszy od września wypłacam im miesięcznie po pięć tysięcy tutejszych franków, co równa się dolarom USA. Na razie wypłacam z pieniędzy przeznaczonych na pomoc potrzebującym. W większości pieniądze te otrzymałem od wielu z Was podczas mojego pobytu w Europie. Gdy zgłoszą się chętni do takiego „adoptowania” tutejszych sierot i gdy będzie można przesłać pieniądze, wówczas do „kasy biednych” wrócę pieniądze wyłożone. Bardzo gorąco prosiłbym, ażeby Ci z Was, którzy już się zdeklarowali i Ci, którzy chcieliby to uczynić, zechcieli do mnie napisać i powiadomić mnie osobiście. Postaram się przesłać Wam informacje, listy od dzieci i ich zdjęcia, oraz przewidzieć możliwość przesłania pieniędzy.
W kraju ciągle trwa wojna domowa. Ludzie, cierpiąc okropną krzywdę. Oto przykład. W jednej z naszych sierocych rodzin, gdzie jest siedmioro rodzeństwa, pod koniec marca, najstarszy chłopiec opiekujący się resztą kupił za otrzymane pieniądze trzy zwykłe koce. Zatrzymali go żołnierze i zabrali koce, twierdząc, że jest szpiegiem, bo „skąd miałby pieniądze, by kupić aż trzy koce” (wartości około 15 $). Po tygodniu ci sami żołnierze schwycili go i trzymali w lochu przez półtora dnia, „gdyż przed tygodniem im ubliżył”. Dowiedział się o tym proboszcz jego parafii i przybył pertraktować z żołnierzami. Wypuszczą „więźnia”, jeśli kupi im osiem skrzynek piwa (wartość 40 dolarów). Stanęło na tym, że ksiądz zapłacił 20$. Młodszy brat tego chłopca uczy się w liceum na północy kraju, mieszka w internacie. Na początku kwietnia w miejscowości gdzie znajduje się liceum rebelianci zaatakowali pozycję wojska, zabijając kilku żołnierzy. Żołnierze „zemścili się” i wrzuciwszy granat do sypialni internatu, zabili ośmiu chłopców i ciężko poranili sześciu. Wśród poranionych jest też brat tego, o którym piszę. Najmilsi, taka jest sytuacja, w której ludzie żyją. Często śpią poza domem w buszu (jak ostatnio w Musongati) obawiając się kolejnego ataku takich czy innych bandytów: wojska albo rebeliantów, którzy – jedni i drudzy – rabują, niszczą, terroryzują i zabijają!
My żyjemy poza bezpośrednim zagrożeniem, ale jesteśmy ciągle bezsilnymi świadkami niewyobrażalnego uciemiężenia ludzi. Przedłużająca się tragiczna sytuacja w kraju – wojna domowa trwa już prawie osiem lat – powoduje straszne zubożenie ludności i powszechną nędzę.
Kochani, módlcie się bardzo za Burundi i za nas. ale się o nas nie martwcie! Nie jesteśmy przygnębieni i nie mamy absolutnie skłonności do pesymizmu. Myślę też, że misje są cudowną szkołą pogody ducha i pokładania ufności w Panu Bogu. Ufam, że zdołam napisać jeszcze przed wakacjami. Piszcie i Wy!
Jak najserdeczniej pozdrawiam Was Wszystkich i polecam Panu Bogu.
Oddany w Chrystusie i Maryi
o. Jan Kanty OCD
P.S. W czasie pobytu w Polsce w pewnej mierze udało mi się ułożyć zagadnienia dotyczące pomocy niektórym sierotom w Burundi. Tutaj jeszcze raz serdecznie dziękuję wszystkim, którzy swoją ofiarnością umożliwiają naukę w szkole. Przy okazji chciałem wyjaśnić pewną okoliczność dotyczącą tej pomocy. otóż, niektórzy z Was wyrażają zdziwienie i pytają jak mają się sprawy, skoro wystarcza około 50 dolarów na rok, by zapewnić naukę w szkole, a tymczasem inne kościelne organizacje na tak zwaną adopcję na odległość żądają trzy razy więcej. Uważam, że w Burundi w Ruandzie nie jest zbyt wielką sumą 15 dolarów na miesiąc dla zapewnienia całkowitego utrzymania dziecka: jego wyżywienia, ubrania, zamieszkania, leczenia i szkoły.
To, co ja zaproponowałem, owe 5 dolarów na miesiąc, funkcjonuje na innej zasadzie. Dzieci, sieroty, które przyhołubione są przez bliższą czy dalszą rodzinę z reguły nie mają szans na kontynuowanie nauki w szkole, a często traktowane są jak mali niewolnicy. Mówi się im: „Nie stać nas na to, by własne dzieci posyłać do szkoły, a skąd mamy wziąć fundusze dla dzieci przygarniętych; musicie zapracować na swoje zapracować na swoje podstawowe utrzymanie”. Otóż te 5 dolarów na miesiąc często wystarcza, by opiekunów zdopingować do posłania dzieci do szkoły. Oczywiście dość często wypada tym dzieciom udzielić dodatkowej pomocy, zwłaszcza w wypadku choroby, ale na to możemy sobie pozwolić dzięki różnym ofiarom tych spośród Was, którzy mniej czy więcej regularnie wpłacają na pomoc dla dzieci anonimowych!
Pozwolę sobie tutaj przypomnieć adres i numer złotówkowego konta naszego Biura Misyjnego w Krakowie, dokąd można wpłacać bądź to na konkretne dzieci, bądź też na wspomniany wspólny fundusz, dodatkowy czy awaryjny dla dzieci.