lipiec 2001r.
Gdy tam przyjechałem dla tamtejszych ludzi było to miłe zaskoczenie, że jestem bliźniakiem o. Eliasza i że żyjemy obaj. W tamtejszym regionie bliźniacy nie są mile widziani, dlatego że jeden z tych bliźniaków zazwyczaj umiera, bo matka nie zdoła obu wyżywić, więc w ich mentalności wytworzyło się przekonanie, że gdy urodzą się bliźniaki jest to znak nieszczęścia, bo jeden z nich musi umrzeć. Więc gdy przyjechałem, wśród ludzi było wielkie zdziwienie, że obaj żyjemy, jesteśmy obaj kapłanami i teraz misjonarzami.
Jak to się stało, że ojciec wyjechał na misje?
Mój brat, o. Eliasz wyjechał do Afryki w 1971 r. Ja gdy skończyłem teologię pytałem siebie, dlaczego ja nie mogę tam pojechać. Zacząłem analizować jakie mogę mieć przeszkody do wyjazdu na misje. Zdrowie dzięki Bogu miałem dobre, do nauki języków nie miałem wielkich przeszkód, co więcej za tym wyjazdem przemawiało moje przygotowanie praktyczne do życia, w tym sensie, że umiałem wiele rzeczy zrobić – byłem w szkole łączności w Gliwicach, pracowałem rok przy budowie elektrowni „Siersza” koło Trzebini i potem byłem dwa lata w wojsku – to mi dało dobry wstęp do praktycznego życia. To była taka zaprawa i nie żałuję tego, bo to przydało mi się bardzo w moim misjonarskim życiu, choć przed wyjazdem zastanawiałem się, po co mi zakonnikowi znajomość mechaniki, elektryczności, telefonów. Później okazało się opatrznościowe. Gdy byłem w Musongati w Burundi na początku nie mieliśmy światła, ale zmontowaliśmy razem turbinę, czyli małą elektrownie wodną, która do dziś nam służy. Tak więc te wszystkie umiejętności ułatwiają mi pracę na misjach. Wyjechałem w 1974 roku i jestem zadowolony z pobytu na tamtej ziemi i dziękuję Bogu, bo jest to dla mnie wielka łaska, że mogę przekazywać tą Dobrą Nowinę, jak mówi Ojciec św. Wiara gdy jest przekazywana wzmacnia się w tym, który przekazuje, czyli w nas. To jest prawda i gdy dzielę się tym skarbem wiary ta moja wiara się pomnaża i umacnia. Teraz wychowuję następne pokolenie tych, którzy chcą wstąpić w nasze szeregi, do naszego zakonu, jestem odpowiedzialny za nowicjuszy, którzy przygotowują się do życia zakonnego. To jest jedno z największych zadań, aby była przed nami przyszłość, bo wiadomo, że wcześniej czy później musimy odejść, czy to pod wpływem wieku, czy jakiejś choroby (np. o. Sylwan, który nie może wrócić na misje z powodu choroby). Dlatego przygotowujemy sobie następców, to jest piękna praca i bardzo ubogacająca również dla mnie, dlatego jestem Bogu za nią bardzo wdzięczny. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że nasi czarni bracia przychodzą do naszego zakonu – mamy już 4 ojców – 3 z Burundi i jednego z Rwandy, którzy już pracują w naszych placówkach. O. Nazariusz jest z nami w Butare, o. Jan Franciszek jest w Bujumbura, o. Cyryl jest w Musongati, o. Zachariasz jest w Rzymie gdzie studiuje. Jest również nadzieja, że będą kolejne powołania miejscowe – teraz jest dwóch nowicjuszy, którzy przygotowują się do I profesji 15 sierpnia i dwóch postulantów, którzy obłuczyny będą mieli 14 sierpnia.
Jak wyglądał pierwszy kontakt ojca z Afryką?
Afryka nie była dla mnie wielkim zaskoczeniem, bo mój brat mnie uprzedził o tamtejszej sytuacji, więc psychicznie byłem przygotowany. Gdy tam przyjechałem dla tamtejszych ludzi było to miłe zaskoczenie, że jestem bliźniakiem o. Eliasza i że żyjemy obaj. W tamtejszym regionie bliźniacy nie są mile widziani, dlatego że jeden z tych bliźniaków zazwyczaj umiera, bo matka nie zdoła obu wyżywić, więc w ich mentalności wytworzyło się przekonanie, że gdy urodzą się bliźniaki jest to znak nieszczęścia, bo jeden z nich musi umrzeć. Więc gdy przyjechałem, wśród ludzi było wielkie zdziwienie, że obaj żyjemy, jesteśmy obaj kapłanami i teraz misjonarzami. Ukazało to więc ludziom, że to nie jest coś negatywnego, ale wielkie błogosławieństwo. I tam w mojej pracy często się zdarza, że mylą mnie ludzie z ojcem Eliaszem.
Jak wygląda sytuacja ekonomiczna w Rwandzie i Burundi? Gdy wyjeżdżaliście tam w 1971 roku były to dwa najbiedniejsze kraje Afryki…
Jeszcze są. Gdyby nie te nieszczęsne wojny, które tam są bez przerwy (można powiedzieć, że w Burundi wojna trwa już od 8 lat)! To hamuje szybki rozwój. Rebelianci gdy napadają niszczą szkoły, szpitale, ludzie muszą uciekać z domów… Często ci rebelianci na przekór grupie rządzącej uszkadzają linie wysokiego napięcia itd. To jest całe nieszczęście. Teraz w Rwandzie jest zewnętrzny pokój, ale sytuacja nadal nie jest do końca stabilna. Jest jakiś rozwój, ale nie taki, jaki powinien być. Organizacje zachodnie nie chcą dawać żadnych pieniędzy na budowy, ponieważ co się zbuduje to inni zniszczą.
W ubiegłym roku obchodziliśmy stulecie ewangelizacji Rwandy a rok wcześniej Burundi. Jak rozwija się chrześcijaństwo w tych krajach?
W tym roku było zakończenie jubileuszu 100-lecia ewangelizacji Rwandy. Patrząc na te 100 lat Kościół liczebnie bardzo się rozrósł, ok. 60% mieszkańców jest katolikami. Teraz po wojnie w 1994 r., w której wielu księży, misjonarzy i misjonarek i tysiące ludzi zginęło, nastąpiło wielkie duchowe oczyszczenie chrześcijaństwa i choć Kościół nie rozrasta się bardzo mocno liczebnie, to jednak jakość wiary katolików wzrasta. Chrześcijanie coraz bardziej zdają sobie sprawę z odpowiedzialności ciążącej na nich. Zaczynają coraz bardziej rozumieć, że nie wystarczy ładnie śpiewać, często przychodzić do kościoła, ale również poza kościołem być dobrym chrześcijaninem. Często zdarzało się, że taki chrześcijanin poza kościołem wracał do pogańskiego życia. Teraz jednak te tragiczne doświadczenia prowadzą do refleksji i pogłębienia wiary. Porównując Rwandę i Burundię do innych krajów Afrykańskich trzeba stwierdzić, że są najbardziej chrześcijańskimi krajami w całej Afryce i też praca misjonarzy jest trochę łatwiejsza, ponieważ w tych krajach obowiązuje jeden język narodowy. W innych natomiast krajach Afryki misjonarz na terenie swojej parafii ma często wiele języków, nie jest więc wstanie ich wszystkich się nauczyć i musi korzystać z tłumacza, co jest niewątpliwie wielkim utrudnieniem w głoszeniu Ewangelii.
Jest jednak jeszcze wiele do zrobienia w Rwandzie i w Burundi, szczególnie naglącą potrzebą jest przywracanie pokoju i zgody między zwaśnionymi plemionami Tutsi i Hutu. Jest to wielkie wyzwanie stojące przed nami i również przed całym Kościołem. Intencją misyjną na miesiąc kwiecień dla całego Kościoła była właśnie modlitwa o rozwój procesu pojednania w Rwandzie. Dla nas jest to wyzwanie na kolejne lata pracy misyjnej. Ten proces jest bardzo trudny, musimy pamiętać, że tysiące ludzi jest przetrzymywanych w więzieniach z powodu przynależności do jednej z grup etnicznych, czy też za przekonania polityczne w strasznych warunkach. Często ci ludzie są niewinni.
Jednak pomimo tych trudności są już pierwsze oznaki odnowy.Obserwujemy w naszym domu rekolekcyjnym, że wielu ludzi, grup, szuka odnowy wiary, przychodzą i modlą się czasem całą noc, organizują u nas dni skupienia itd.
Jednym słowem karmelici są potrzebni na misjach…
Tak oczywiście. W Butare, w którym jest ponad 40 wspólnot zakonnych (szczególnie żeńskich) co miesiąc organizujemy dzień skupienia, służymy posługą sakramentu pojednania, pracujemy na parafiach itd. To dla tamtejszych ludzi jest bardzo ważne.