Bużumbura, 31 wrzesień 2004 r.
Wiecie już, że od dawna noszę się z zamiarem napisania listu problemowego, i znacie już nawet przewidziany temat tego listu, ale i tym razem nie będzie to jeszcze to. Jest bowiem kilka spraw bieżących, które koniecznie chciałbym poruszyć, i myślę, że zajmie to dosyć dużo miejsca.
Ciągle odczuwam i przeżywam głęboką łączność z Wami, i mam liczne dowody pamięci nawet Tych z Was, którzy mało albo wcale nie piszą. Jednakże w tym miesiącu poświęconym Misjom i zwłaszcza w Niedzielę Misyjną, byłem i jestem jeszcze bardziej świadom Waszej pamięci, i jeszcze bardziej ją sobie cenię.
Powyższe zdanie napisałem przed tygodniem, w samą Niedzielę Misyjną, 24 bm., ale utknąłem na nim i dopiero dzisiaj (zmieniwszy datę i dodając słowo byłem dla zaznaczenia czasu przeszłego) mam nadzieję zrealizować pisanie tego listu.
Wiecie już, że od dawna noszę się z zamiarem napisania listu problemowego, i znacie już nawet przewidziany temat tego listu, ale i tym razem nie będzie to jeszcze to. Jest bowiem kilka spraw bieżących, które koniecznie chciałbym poruszyć, i myślę, że zajmie to dosyć dużo miejsca.
Ci spośród Was, którzy mogli czytać bieżącą kronikę naszego domu, dowiedzieli się, że nie uczę już w Seminarium. Możecie się zapytać dlaczego?, tak jak i tutaj wielu zadaje mi to pytanie.
Jak pisałem w poprzednim liście, zaraz po Wielkanocy miałem trochę niewyraźną sytuację zdrowotną, czułem się źle po zapaleniu płuc a także z powodu pasożytów, i oczywiście dość nieregularnie mogłem pracować w seminarium. W rozmowie z rektorem wspomniałem, że może byłby czas, by wycofać się z nauczania: jestem najstarszy ze wszystkich nauczających i moje zdrowie nie jest najlepsze. Rektor przyznał rację, ale bardzo prosił, bym jeszcze przynajmniej jeden rok pracował, gdyż ciągle jest jeszcze duży brak wykładowców. Zgodziłem się, ale po jakimś czasie, spotkawszy rektora na ulicy, gdy po wykładach czułem się bardzo zmęczony, wyraziłem się, że jednak chyba już teraz powinienem zakończyć moją karierę, gdyż jest mi dość ciężko. Rektor wziął sobie to do serca i znalazł zastępcę, młodego dominikanina Burundyjczyka, który uczył już dwa lata, ale w bardzo małym wymiarze godzin
Nie ukrywam, że to wycofanie się z pracy, którą bardzo lubiłem, nie jest dla mnie przyjemnością, ale myślę, że tak jest dobrze. I to z kilku powodów.
Po pierwsze, mając przed sobą liczną grupę słuchaczy, i pragnąc przekazać im coś ważnego, nie potrafię (i nigdy nie potrafiłem) panować nad swoim głosem. Mimo, że bardzo mocno postanawiam sobie, by mówić spokojnie, to jednak po krótkim czasie wpadam w trans i po prostu krzyczę. Ma to tę jedną dobrą stronę, że na moim wykładzie nikomu nie udało się zasnąć. Ale, będąc zwłaszcza w nienajlepszej formie zdrowotnej, po stu minutach bardzo głośnego mówienia, bywało, że bez żartów bałem się, że może mi się stać coś niedobrego. Wykłady trwają tutaj zawsze dwa razy pięćdziesiąt minut bez przerwy. A doping ilości słuchaczy jest też bardzo duży, bo na przykład w minionym roku na pierwszym kursie było dziewięćdziesięciu, a na drugim prawie sześćdziesięciu studentów (czytaj o tym w poprzednim liście). I jak tu do nich mówić spokojnie i cicho? Może w chłodniejszym klimacie nie byłoby to tak wyczerpujące, ale tutaj w Bużumburze, koło południa jest zawsze około 30 stopni Celsjusza w cieniu.
Nie myślcie, Kochani, że pisząc teraz o tych moich fizycznych słabościach, musiałem być nieszczery wówczas, gdy w poprzednim okólnym liście pisałem o dobrych wynikach wszelkich analiz lekarskich, oraz, że kłopoty ze zdrowiem mam już poza sobą. Pisałem całkiem szczerze, ale naprawdę mam już tylko 29 lat do setki, i jest chyba w normie, że czuję to, czasem mniej a czasem bardziej! (Ten miły sposób określania pewnego wieku, to nie mój wynalazek, tylko kochanego Stefana Stuligrosza!).
Innym powodem, dla którego – jak sądzę – należało się wycofać z nauczania w seminarium, to fakt, że widzę u siebie regres w sposobie prowadzenia wykładu. Dyskretnie zaciągane opinie są raczej dosyć, czy nawet bardzo pochlebne, ale ja sam widzę, że na przykład przed dwoma laty potrafiłem bardziej konsekwentnie prowadzić wykład. Ostatnio o wiele częściej gubiłem się przy dygresjach, a czasem musiałem się bardzo gimnastykować, żeby słuchacze nie zauważyli, że na przykład wypadła mi z pamięci jakaś nazwa czy nazwisko.
Mówią, że aktor powinien wycofać się ze sceny, zanim jeszcze widzowie zaczną go wygwizdywać! Na razie nikt jeszcze ani razu nie gwizdnął, ale mogłoby się to zdarzyć!
Jest wiele powodów, dla których dziękuję Panu Bogu za te kilka lat pracy w seminarium w Bużumburze. Między innymi i to, że niektórych słuchaczy udało mi się zainteresować zdrową filozofią, klasycznym realizmem filozoficznym, tym nurtem filozoficznej refleksji, który dąży do poznania prawdy o istniejącej rzeczywistości, który pragnie rzeczywistość, zwłaszcza człowieka, zrozumieć.
Oczywiście, chyba w każdym seminarium duchownym jest pewna liczba studentów traktujących studium filozofii jako pewne zło konieczne, przez które trzeba przebrnąć, by po egzaminie końcowym wszystko zapomnieć, i rozpocząć studiowanie teologii. Taka perspektywa jest bardzo daleka od tego, co choćby Ojciec święty pisze w swojej encyklice Fides et Ratio. Inni nie lekceważą aż tak bardzo filozofii, ale są raczej dosyć bierni. Natomiast są i zapaleńcy, choć jest ich niewielu!
(Tutaj, w nawiasie, dygresja i wspomnienie z ubiegłorocznego urlopu w Polsce. Jedną z bardzo wielkich radości w tym czasie sprawiło mi zdarzenie, gdy po obronie doktoratu z filozofii teoretycznej na KUL, młody, nowy Doktor, na galowym obiedzie, dziękując Promotorowi i innym zasłużonym Osobom, powiedział na końcu, że nie chce pominąć milczeniem o. Jana Kantego, który kiedyś przed laty w Seminarium u Karmelitów w Poznaniu zaraził go miłością do filozofii. Tutaj powinienem powiedzieć, że ktoś inny na moim miejscu na pewno by się tym przechwalał, a ja tylko skromnie o tym piszę!!).
(Tym doktorem był o. Paweł Furdzik OCD, wykładowca filozofii w Seminarium lubelskim dla alumnów karmelitańskich – przyp. red.)
Otóż pisałem już kiedyś, że tutaj w Bużumburze trafiło się kilku takich bardzo filozofią zainteresowanych, i że jednego naprawdę nadzwyczajnego studenta (świeckiego Ruandyjczyka) udało się umieścić na KUL.
Były i są jeszcze kłopoty ze znalezieniem środków materialnych, umożliwiających mu studiowanie, i w czasie mego urlopu w Polsce spędzało mi to sen z oczu. Jednakże robi on takie postępy na Uniwersytecie, że nie trzeba żałować wszystkich poniesionych trudów. Już w pierwszym półroczu tak opanował język polski, że (kontynuując naukę języka) za zgodą Dziekana Wydziału, mógł słuchać niektórych wykładów z filozofii teoretycznej. Biorąc pod uwagę to wolne słuchanie w Lublinie i dwa lata filozofii studiowanej w Bużumburze, na podstawie dość szczegółowego egzaminu przyjęto go na (!) czwarty rok studiów! Niesłychane! Nie myliłem się sądząc, że jest on po prostu genialny. Mam nadzieję, że dobrze uformowany, może w przyszłości oddać nieocenione usługi w Afryce, czy to ucząc kompetentnie w seminarium, czy też propagując gdzie indziej prawdziwe, zdrowe umiłowanie mądrości, które w ostatecznym rozrachunku sprowadza się do miłości Boga. Powiedziała święta Edyta Stein, że kto szuka prawdy, czy zdaje sobie z tego sprawę czy nie, szuka Boga.
Mimo wycofania się z nauczania w seminarium, nie grozi mi bezrobocie! Cieszę się, że mogę zaangażować się bardziej w duszpasterstwo bezpośrednie; zapotrzebowanie na działanie na tym polu jest naprawdę ogromne! Zwłaszcza obecnie, w Roku Eucharystii jestem już w kilku środowiskach zaangażowany do głoszenia konferencji, czy nawet całych serii konferencji na temat Najświętszego Sakramentu. Cieszę się tym niezmiernie! Może to trochę śmieszne, ale postanowiłem sobie na Rok Eucharystii zmienić trochę moje imię zakonne, i nazywać się nie tylko Janem Kantym od św. Teresy (jak nazwano mnie przed pięćdziesięciu cztery laty przy okazji obłóczyn), ale na ten rok chcę być Janem Kantym od Najświętszego Sakramentu i od św. Teresy. Gdybym był młodszy, to prosiłbym może o formalną zmianę imienia; trudno jednak, żeby na ewentualne parę lat życia na tej ziemi zmieniać wszystko w dokumentacji!
W seminarium, nadal mam się zajmować owym assistence spirituelle, towarzyszeniem duchowym czyli jakby się w Polsce powiedziało duchowym kierownictwem. To zresztą nie tylko w seminarium.
U nas w domu, jak wspomniałem w kronice, mamy właściwie ciągły żelazny dyżur w konfesjonale, gdyż jeśli tylko jesteśmy na miejscu, spowiadamy na każde zawołanie.
Najmilsi, będę zmierzał do końca, gdyż chciałbym, ażeby na dwóch stronach papieru wszystko się zmieściło, ze względu na tych z Was, którzy otrzymują to pocztą papierową.
Sytuacja polityczna w kraju jest niestety ciągle niewyraźna. Ciągle w terenie (mniej w Bużumburze) grasują różne bandy wojskowe i cywilne, kradnąc, rabując, mordując biednych ludzi. Słyszeliście zapewne (i wspomniałem o tym w kronice), że 18 października zamordowano 65-letniego księdza Gerarda Nzeyimana z diecezji Bururi. Był to człowiek bardzo wartościowy, ksiądz naprawdę nadzwyczajny. Odznaczał się także bardzo dużą odwagą, z którą bronił prześladowanych ludzi. Są powody, by sądzić, że został zabity przez bandytów, dla których był niewygodny. Znałem go dobrze osobiście. Właściwie był pierwszym księdzem Czarnym, którego poznałem prywatnie, gdy obydwaj przyjaźniliśmy się bardzo z niemieckim Ojcem Białym śp. Rudym Plumem, którego wielu z Was zna z dawnych czasów.
Kochani, bardzo, ale to bardzo serdecznie Wszystkich Was pozdrawiam, ciągle o Was pamiętam i polecam Panu Bogu, i już teraz cieszę się na spotkanie Wielu z Was w czasie przyszłorocznego urlopu.
Oddany w Chrystusie i Maryi
Wasz brat Jan Kanty od Najświętszego Sakramentu i od św. Teresy
karmelita bosy