WYWIAD W RADIO WATYKAŃSKIM z o. Leonardem Kowalówką dnia 30.X.1973 – godz. 20.30.
(O. Stefan Filipowicz TJ): Przed mikrofonem naszego radia gościmy dzisiaj O. Leonarda od Męki Pańskiej Kowalówkę, karmelitę bosego, który przed kilku dniami wrócił z Burundi. O Burundi mówiliśmy już w naszych audycjach. Cieszymy się bardzo, że dzisiaj możemy porozmawiać na temat tamtejszych misji i problemów z autentycznym misjonarzem, który przebywał w tym kraju przez piętnaście miesięcy.
Zacznijmy od tego jaki był cel wyjazdu Ojca do Burundi?
Celem mojego powtórnego wyjazdu do Afryki, do Burundi, w charakterze Wikariusza Prowincjalnego, było otwarcie polskiej, samodzielnej misji karmelitańskiej. Powiedziałem: powtórnego wyjazdu. Pierwszy mój wyjazd bowiem, w roku 1970, do Zairu, Ugandy i Burundi, miał na celu wyszukanie odpowiedniej misji, nawiązanie kontaktów, poznanie potrzeb i wymagań misji. Wybór, decyzją Rady Prowincjalnej, padł na Burundi, niewielki kraj, bo liczący zalewie 27 tysięcy km2, 3 i ½ miliona ludności (122 osoby na km2), w województwie Ngosi ta gęstość zaludnienia jest wprost katastrofalna; kraj piękny, górzysty, o przyjemnym klimacie ale bardzo ubogi, nie posiada żadnych bogactw naturalnych, przemysł prawie tu nie istnieje, a rolnictwo, z którego utrzymuje się ludność, jest prymitywna. Wybrano diecezję Bururi, posiadającą największy odsetek pogan, animistów. Ogółem w kraju jest ich około miliona. Polscy Karmelici Bosi, podejmując te misję, tym razem samodzielną, pragnęli nawiązać do misyjnej tradycji Reformy terezjańskiej w Polsce, która od początku swego istnienia na naszych ziemiach, aż do rozbiorów słała misjonarzy do Persji i Indii, by zasilić Misje Zakonu. Zaczątek tek polskiej misji karmelitańskiej stanowiła grupa złożona z 9 kapłanów i 2 braci zakonnych. Opuściliśmy Polskę z końcem czerwca 1971 roku, umocnieni błogosławieństwem Księży Biskupów i wioząc ze sobą obraz Maryi, wierną kopię obrazu Jasnogórskiego, osobisty dar K. Em. Ks. Kard. Stefana Wyszyńskiego, Prymasa Polski, dla misji Karmelitów w Burundi. Fakt, że misja nasza jest misją Episkopatu Polski napełnia nas wielka radością i otuchą. „Tak się składa – mówił nam Ks. Prymas, w dniu wręczenia obrazu, że w tym domu obraduje Komisja Maryjna Episkopatu. Wszyscy członkowie komisji są tutaj obecni i modlą się razem z Wami. Wzmocnieni więc wspólna modlitwą wyprawiamy Was, zgodnie z wolą waszej władzy zakonnej, w Imię „Madonna Nera” – Czarnej Madonny z Częstochowy, do Ludów czarnych Afryki”. Krótki pobyt w Rzymie i audiencja u Ojca św., jego błogosławieństwo umocniły w nas pragnienie, aby służyć Ludowi Bożemu w Burundi razem z Dziewicą Wspomożycielką i Służebnicą Pańską, w wielkim przywiązaniu i miłości do Stolicy Apostolskiej, jak Kościół w Polsce. Kiedy stanęliśmy na ziemi afrykańskiej, w Burundi, ks. bp Józef Martin, ordynariusz Bururi, który odwiedził Polskę przed naszym wyjazdem i chowa jak najmilsze wspomnienia z tego pobytu, wyznał mi, że dwa razy doznał wstrząsu w swoim życiu: pierwszy raz kiedy został zamianowany biskupem, a drugi raz, kiedy prowincjał Karmelitów Bosych doniósł mu, że zakon przyjmuje misje i wysyła 11 zakonników. „Nigdy w historii OO. Białych – mówił – zgromadzenie nie wysłało tak wielkiej liczby misjonarzy naraz. Na to mógł sobie pozwolić jedynie Kościół w Polsce”. Dowodem jego radości był telegram wysłany do Ks. Prymasa: „Vierge de Częstochowa entree au Burundi, entouree par les Carmes – Najświętsza Panna Jasnogórska przybyła do Burundi w otoczeniu karmelitów”. Przyjazd nasz do Bururi zbiegł się z uroczystościami dziesięciolecia utworzenia tej diecezji. Ks. Biskup przy tej okazji pragnął nas przedstawić Ludowi Bożemu i misjonarzom. Przyjęto nas z ogólna radością. Wyraził to sam minister spraw zewnętrznych w swoim przemówieniu: „Witam serdecznie nowych kapłanów, przybyłych zza morza, z Polski; przyjmuję ich z otwartymi rękoma, jak zresztą całe Burundi”.
(O. Stefan Filipowicz TJ): To może Ojciec powiedziałby kilka słów na temat Waszej Karmelitańskiej misji w Burundi.
Najważniejszym zadaniem naszej misji – mówi O. Leonard – była nauka języka kirundi. Jest to jedyny język tubylczy w kraju, co ogromnie ułatwia pracę misjonarzom. Odbyliśmy pięciomiesięczny kurs tego języka w Ośrodku nauki języka w Muyanga, prowadzonym przez OO. Białych. Jest to język naprawdę piękny, śmiało go można postawić obok najpiękniejszych języków świata, bogaty, ale niezmiernie trudny. Dla orientacji podam mały przykład: słowo bakunda oznacza „oni kochają”. To jedno słowo może mieć aż 9 różnych znaczeń zależnie od akcentu. Czasem zmiana jednej litery w słowie, zmienia jego sens, wprawia w zakłopotanie słuchaczy a wstydem okrywa kaznodzieję. Z końcem stycznia b. roku rozpoczęliśmy roczny staż pracy misyjnej, pojedynczo, w różnych misjach pod kierownictwem OO. Białych. Chodziło głównie o nabranie wprawy w posługiwaniu się językiem, poznanie mentalności i obyczajów tego ludu oraz sposobem pracy misyjnej. Powoli zaczęli się wszyscy włączać w zwyczajne prace duszpasterskie i podejmować samodzielne wyprawy misyjne czterodniowe, do ludu żyjącego na sawannie. Obecnie staż dobiega końca. Około Wielkanocy b. roku zostanie definitywnie zwierzona karmelitom i całkowicie misja Mpinga, licząca 57 tysięcy mieszkańców (20 tysięcy katolików łącznie z katechumenami i 37 tysięcy pogan, animistów), 10 stacji misyjnych pomocniczych, rozrzuconych w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Mpinga ma być nie tylko domem misyjnym ale także domem zakonnym, gdzie wychowywać się będą przyszli karmelici Burundi. Nawiasem mogę dodać, że już 4 młodzieńców, kandydatów na Braci-koadiutorów, czeka niecierpliwie otwarcia tego domu. objęcie drugiej misji-parafii, w diecezji Gitega, 45 tysięcy dusz i 8 stacji misyjnych pomocniczych, nastąpi nieco później.
(O. Stefan Filipowicz TJ): Na czym polegała praca Ojca w Burundi?
Odpowiadając na to pytanie dotyczące mojej pracy – mówi O. Leonard – pragnę zaznaczyć, że to samo a może i więcej mógłbym opowiedzieć o pracy tak Braci jak i innych Ojców. Pomijam moje zajęcia i podróże, które musiałem wykonać i odbywać jako przełożony misji. Powiem jedynie, że dwukrotnie o mało nie przypłaciłem tego życiem. Okropny stan dróg, poślizg czy może zbytnia pewność kierowcy, były powodem 2 poważnych wypadków samochodowych. Raz spadliśmy z wysokości 30 m w dół a wóz staczając się obrócił się aż 5 razy. Drugi raz, spadaliśmy w bagno, które często są bez dna, dwa metry od rzeki. W obu przypadkach wyszliśmy bez szwanku. Ludzie, którzy zbiegli się wówczas, mówili ze zdumieniem: „Padiri, Imana yabafaschuje neza – Ojcze, Bóg dobrze opiekował się wami”. Staż, na życzenie ks. Biskupa odbywałem w miejscowości powiatowej Rutana. Do tego powiatu należy nasza misja Mpinga. Chodziło o to, by od razu nawiązać kontakty z miejscowymi władzami, z miejscową inteligencją, jeśli tak można powiedzieć, dać poznać szeroko karmelitów. Tutaj mieszka komisarz powiatu, jest tu poczta, policja, szkoła sześcioklasowa, a na terenie powiatu jeszcze cztery inne, szpital wybudowany przez Wspólny Rynek, więzienie, w którym wymordowani od maja do lipca ub. roku przeszło półtora tysiąca niewinnych ofiar. Dwa razy w tygodniu odbywają się tutaj targi, gromadzące parę tysięcy ludzi ze wszystkich stron. Moje zajęcia duszpasterskie w tej dużej misji, mógłbym przedstawić w największym skrócie, następująco: Odprawianie Mszy św. w języku kirundi. W niedzielę i święta głoszenie kazań, przygotowanych z pomocą bądź to siostry zakonnej, bądź to katechisty, bądź też któregoś z pracowników misji. Udzielanie chrztu św. (ochrzciłem około 300 osób). Udzielanie sakramentu bierzmowania (około 100 osób). Słuchanie spowiedzi (około 3000 osób). Odwiedziny i posługi duchowe w szpitalu i w więzieniu. Próby lekcji katechizmu oraz prowadzenie młodzieżowej organizacji, przeszczepionej tu przez misjonarzy belgijskich, tzw. Kiro. Najwięcej jednak czasu musiałem poświęcić nauce języka kirundi, którego z kolei nauczyłem włoskie siostry Marystki, pracujące w Rutana. Najbardziej czułem się misjonarzem, kiedy przyszło mi pracować samemu wśród ludu na sawannie zwykle w ciągu 5 dni (nazywane przez nas safari). Było tam wprawdzie czasem mniej niż skromne pożywienie, twarde łoże, niewygodne mieszkanie, nieraz trzeba było przesuwać łóżko z kąta w kat by uchronić się przed deszczem lub rozłożyć parasol. Wszystko to jednak wynagradzała wiara i miłość tego prostego i biednego ludu, który tak licznie przez te wszystkie dni uczęszczał na nabożeństwa czy przystępował do św. sakramentów. Niektórzy przychodzili po to, by popatrzeć na misjonarza, uścisnąć mu rękę, zamienić z nim bodaj słowo. Graniczyło to nieraz z natręctwem, które wprawiało w kłopot misjonarza ale dawało także świadomość, że jest tu potrzebny, że tutaj czekają, cieszą się jego obecnością i są mu za nią wdzięczni.
(O. Stefan Filipowicz TJ): Interesuje nas obecnie, jak wygląda sytuacja Kościoła i jakie są nadzieje na jego rozwój w tym kraju, po zeszłorocznych zamieszkach?
Kościół w Burundi – mówi O. Leonard – miał obchodzić w obecnym roku ROK WIARY z okazji 75 rocznicy przybycia OO. Białych. Po krwawych zeszłorocznych zajściach, Episkopat ogłosił Rok Pokuty. Przyczyną wypadków był zamach na rząd prezydenta Micombero, z plemienia Tutsi, liczących około 500 tysięcy, dokonany przez Hutu, których jest około 3 miliony. Krwawa rewolucja trwała w stolicy i w okolicy praktycznie jeden wieczór. Wewnątrz kraju przeciągnęła się do tygodnia. Potem rozpoczęła się krwawa represja, która pochłonęła około 200 tysięcy ofiar niewinnych. Ginęli przede wszystkim mężczyźni i młodzież, ale także kobiety, a nawet dzieci, dlatego tylko, że należeli do Hutu, że mogliby się stać przywódcami swojego plemienia, bo posiadali wykształcenie, bo znali trochę język francuski, bo mieli wpływ na innych jak katechiści, którzy umieli zaledwie czytać i pisać, bo ubierali się schludniej i lepiej. Niektórzy z nich umierali jak prawdziwi męczennicy. Represja objęła także wdowy, które pozbawiono wszelkiego mienia a misjonarzom zabroniono je wspierać. Zabijano ich w okrutny sposób: młotkiem, kijem, bagnetem, kulą. Grzebano przy pomocy buldożerów. Kościół utracił 16 kapłanów z plemienia Hutu, wśród nich, jednego pisarza, 2000 katechistów, setki nauczycieli… Kraj, jak ktoś powiedział, cofnął się w rozwoju o jakieś 30 lat. Świecą pustkami szkoły, szpitale, przychodnie lekarskie z braku personelu. Ludność żyje w niepewności, wzajemnej nieufności, strachu. Hutu lękają się powtórnej rzezi, Tutsi obawiają się napadu Hutu, z Tanzanii, Rwandy czy Zairu. Żaden z misjonarzy nie zginął. Niemniej jednak niektórzy musieli kraj opuścić za swą dzielną chrześcijańską i kapłańską postawę, inni znowu są terroryzowani, niepokojeni, wzywani na przesłuchanie przez policję, doradza się im opuszczenie kraju. W czerwcu ub. roku przypadkowo spotkałem w Bururi ks. prałata Kadara, specjalnego wysłannika Stolicy Apostolskiej, rozmawiałem z nim tylko chwilę. Trudni mi powiedzieć coś konkretnego na temat wyników misji papieskiej. Mogę jednak powiedzieć, że wywołała ona radość wśród nas misjonarzy i wzbudziła nadzieję zmiany na lepsze. Jak można wnioskować, sytuacja Kościoła w Burundi jest bardzo trudna, skoro głoszenie całej Ewangelii, nie okrojonej, skoro działalność charytatywna na rzecz Hutu a nie tylko Tutsi, są uważanie za podburzanie jednych przeciw drugim. Trudna jest sytuacja Kościoła, bo trudno jest zrozumieć tubylczemu duchowieństwu zbrodnię i krzywdę jaką wyrządzono niewinnym Hutu. Trudna jest sytuacja Kościoła, bo chcąc rozwiązać problem braterskiego pożycia plemion, musi dążyć do tego, by biskupi, kler tubylczy, misjonarze i laicy, sięgali po tę największą miłość, która życie daje za braci.
Jakie sa nadzieje na rozwój Kościoła w takiej sytuacji?
Odpowiem na to przysłowiem tego ludu, który tak lubi się nimi posługiwać i ma ich około 5 tysięcy: „Agati gateretswe n’Imana, ntigahenurwa n’umuyaga – Nawet wicher nie potrafi wyrwać małego drzewka, które chroni Bóg”. Kościół w Burundi jest małym drzewkiem, ma teraz swoich męczenników. A zawsze jest prawdą, że „Sanguis Martyrum, semen christianorum” – „Krew Męczenników rodzi chrześcijan”.
Źródło: Misje karmelitańskie, biuletyn misyjny, Wrocław 1973, Nr 7, s. 6-12; w: Archiwum Krakowskiej Prowincji Karmelitów Bosych AMBR 4/7