Wspomnienia misjonarza o początkach misji w Afryce
Sam nie bardzo wierzyłem, że moje zgłoszenie zostanie przez przełożonych przyjęte. Przyznaję, że list o. Prowincjała, oznajmiający mi to przyjęcie, odczytałem z pewnym zaskoczeniem. Oznaczał on przecież zamknięcie pewnego okresu w mym życiu, pozostawienie dotychczasowej pracy, która mnie radowała, oznaczał podjęcie nowej nieznanej drogi
Wspomnienia misjonarza o początkach misji w Afryce
Pierwszym godnym podziwu dziełem Pana było nasze wybranie do misyjnej posługi. Było to przeszło 30 lat temu, ale żywo pozostało w mej pamięci i sercu to, co wówczas przeżywałem i to, co, jak wiem, przeżywali inni.
„W czerwcu 1969 r. zebrała się w Krakowie – pisze o. Czesław Gil – kapituła prowincjalna karmelitów bosych w Polsce. Była to pierwsza kapituła po Nadzwyczajnej Kapitule Generalnej) z r.1968, której celem było przystosowanie prawodawstwa zakonnego do potrzeb Kościoła naszych czasów. W takim kontekście na kapitule musiał pojawić się problem misji, czy raczej problem udziału Prowincji Polskiej w dziele ewangelizacji”. Owocem dyskusji, w której nawiązywano do tradycji misyjnej Zakonu i Prowincji, było podjęcie uchwały o wydelegowaniu kilku zakonników do pracy misyjnej.
Bywa tak, że od uchwały do jej realizacji upływa wiele czasu. Tym razem tak nie było. Już 20 lutego 1970 r. prowincjał polski o. Remigiusz Czech zlecił sekretarzowi prowincjalnemu misji o. Leonardowi Kowalówce przebywającemu tymczasowo w Rzymie wyszukanie w Afryce samodzielnej placówki misyjnej. Tenże sekretarz, zaopatrzony w listy polecające do nuncjuszów i biskupów w Kongu (Zair) i Burundi, wyruszył do Afryki 22 maja 1970 r. Jesienią wrócił do Polski i przedstawił Radzie Prowincjalnej uzyskane propozycje. 10 listopada Rada Prowincjalna postanowiła przyjąć misję w Burundi, w diecezji Bururi. Wnet, bo już 21 stycznia 1971 roku o. prowincjał Remigiusz Czech zwrócił się z prośbą do definitorium generalnego o pozwolenie na podjęcie pracy misyjnej przez Polską Prowincję. Dekretem z 5 lutego 1971 r. definitorium udzieliło pozwolenia, zaś Rada Prowincjalna zadecydowała 17 lutego, że do Burundi wyjedzie jedenastu misjonarzy. Wybrano ich spośród około dwudziestu, którzy zgłosili się, odpowiadając na propozycję Rady. Jeszcze dzisiaj pamiętam dobrze, ile z tymi wydarzeniami wiązało się emocji. To było czymś nowym, zupełnie niespodziewanym i przyszło tak nagle. Dla zgłaszających się do pracy misyjnej była to odpowiedź na wewnętrzne, Boże wołanie, które docierało do nich przez wezwanie przełożonych. Dla wybranych przez przełożonych było to czymś więcej. Było to niejako potwierdzenie ze strony Pana, że tę odpowiedź przyjmuje. Przyznaję, że dla mnie i, jak wiem, także dla innych, to potwierdzenie było pewnym „zaskoczeniem”. To prawda, że każdy zgłaszający się do pracy misyjnej, mógł w jakiejś mierze powtórzyć za prorokiem Izajaszem: „I usłyszałem głos Pana mówiącego: „Kogo mam posłać? Kto by Nam poszedł?” Odpowiedziałem: „Oto ja, poślij mnie!”” (Iz 6, 8). Chociaż mówiliśmy na serio, po głębokim przemyśleniu sprawy, na kolanach: „Panie, „Oto ja, poślij mnie!””, to przecież wielu miało obawy, że to posłanie w ich wypadku nie nastąpi. Tak było za mną. Zgłaszałem się do pracy misyjnej na serio, chociaż mówiłem, że czynię to, aby dać przykład gorliwości misyjnej braciom klerykom, za których formację duchową byłem wówczas odpowiedzialny. Zgłaszałem się na serio, ale wielu mi mówiło, że moje zgłoszenie nie będzie przyjęte, bo w Prowincji bardzo potrzeba wychowawców, a ja przez 8 lat zdobyłem w tej dziedzinie pewne doświadczenie. Ponadto do wychowawczej pracy miały mnie jeszcze lepiej przygotować studia z zakresu teologii życia wewnętrznego, które właśnie kończyłem. Sam zatem nie bardzo wierzyłem, że moje zgłoszenie zostanie przez przełożonych przyjęte. Przyznaję, że list o. Prowincjała, oznajmiający mi to przyjęcie, odczytałem z pewnym zaskoczeniem. Oznaczał on przecież zamknięcie pewnego okresu w mym życiu, pozostawienie dotychczasowej pracy, która mnie radowała, oznaczał podjęcie nowej nieznanej drogi. Wiem, że podobne „zaskoczenie” przeżył też mój przyjaciel o. Jan Kanty Stasiński, profesor filozofii w naszym Kolegium Filozoficznym w Poznaniu. Jemu też powtarzano: „Twoje zgłoszenie na pewno nie zostanie przyjęte, bo Prowincja bardzo potrzebuje profesorów”. Nic dziwnego, że – jak sam przyznał – po otwarciu listu Prowincjała, który wyrażał zgodę na jego wyjazd na misje, kolana nieco się pod nim ugięły. Tak kiedyś musiały się ugiąć kolana Abrahama, gdy Pan rzekł do niego: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę” (Rdz 12, 1). Każdy z wybranych misjonarzy odczuwał coś z tego, co musiał wówczas odczuwać Abraham. Powołanie do pracy misyjnej, także dla nas zakonników, którzy już kiedyś przez śluby zakonne powiedzieliśmy Panu: „Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą” (Mk 10, 28), było nowym wezwaniem Pana do jeszcze radykalniejszego wyjścia z ziemi rodzinnej i z domu ojca, by pójść do ziemi, którą ukaże Pan, do ziemi na razie nieznanej. Abraham „udał się w drogę, jak mu Pan rozkazał…” (Rdz 12, 4). Aby mimo „zaskoczenia” uczynić jak Abraham, potrzeba człowiekowi wiary Abrahama. Ta wiara sprawiła, że w ślad za pierwszymi misjonarzami wyruszyli następni. Pierwszymi byli: o. Leonard Kowalówka, o. Teofil Kapusta, o. Jan Kanty Stasiński, o. Kasjan Dezor, o. Klaudiusz Spyrka, o. Edmund Wrzesiński, o. Sylwan Zieliński, o. Kamil Ratajczak, o. Eliasz Trybała,br. Marceli Szlósarczyk i br. Sylwester Szypowski.
Ci pierwsi już w czerwcu 1971 roku wyruszyli z Poznania do Paryża, by tam „osłuchać się” choć trochę języka francuskiego. Polecili też w Lisieux swoją misyjną wyprawę Patronce Misji Kościoła Katolickiego św. Teresie od Dzieciątka Jezus. Następnie modlili się na grobach Apostołów w Rzymie, gdzie na specjalnej audiencji otrzymali błogosławieństwo papieża Pawła VI. Wreszcie 1 września 1971 roku stanęli nad brzegami jeziora Tanganika, niemal w sercu Afryki.