Z ARCHIWUM MISJI W BURUNDI I RWANDZIE…

Wywiad z s. Zygmuntą Kaszubą KDzJ: A Pani doktor nie boi się, że się zarazi?…

Wracaliśmy ze spotkania środowisk misyjnych w Częstochowie, 12 września 2023 r. Zatrzymaliśmy się na godzinę w klasztorze karmelitanek Dzieciątka Jezus w Łodzi (KDzJ). Wypiliśmy razem herbatę…i siostra zaczęła wspominać początki zakładania misji w Burundi…włączyłem dyktafon. Ożyły wspomnienia, osoby, przeżycia tamtych chwil…

O. Jan: Jak pojawiła się idea samodzielnej misji karmelitanek Dzieciątka Jezus w Burundi, skoro o. Anzelm Gądek z całym przekonaniem pragnął posłać siostry na Wschód do ZSRR? Kiedy dokonał się ten zwrot na kierunek afrykański? Jaki wpływ miała ta decyzja na późniejszy rozwój tej idei misyjnej wśród sióstr karmelitanek Dzieciątka Jezus?

S. Zygmunta: Sługa Boży o. Anzelm Gądek, nasz założyciel, pragnął abyśmy poszły ewangelizować tereny Związku Radzieckiego, ale granice były zamknięte. Czekałyśmy na ten odpowiedni moment. Gdy obchodziłyśmy święto 60 – lecia kapłaństwa naszego ojca założyciela, cieszyłyśmy się bardzo. Po Mszy świętej, wszyscy przeszli na aulę, gdzie mamy scenę teatralną. Ja byłam wtedy nowicjuszką i siostra Wincencja przygotowała z nami występ teatralny o misjach. Ja byłam misjonarką, a siostry nowicjuszki były wysmarowane czekoladą i tak grałyśmy jakby to było na jawie. Podobno wszystkim podobało się to przedstawienie, ogromne brawa, żeby powtórzyć jeszcze jakąś scenę, a ja naprawdę z natchnienia Ducha Świętego, bo sobie wcześniej tego nie przygotowałam, zeskoczyłam ze sceny do pierwszego rzędu, gdzie siedział ojciec założyciel, uklękłam przed nim i błagałam: ojcze, nie możemy jechać do Rosji, to wyślij nas do Afryki. Zauważyłam takie skupienie, takie zatrwożenie na twarzy ojca założyciela. Tak się zamyślił mocno. Po chwili sięgnął do kieszeni, wyjął niewielką figurę Matki Bożej Niepokalanej, plastikową i podaje mi ją i mówi: dziecko, módl się. Jak się Matce Bożej spodoba to ją na ziemi afrykańskiej postawisz. Ja sobie bardzo zapamiętałam te słowa, bardzo do serca wzięłam i jak umiałam, modliłam się w tej intencji. O to modliłam się sama i ciągle wszystkich o to prosiłam. Tak często to robiłam, że nawet dano mi taki przydomek „szalona dla misji”, ale jak byłam na KUL – u, to także innych i siostry w Lublinie prosiłam o modlitwę i nigdy nie opuściłam żadnego spotkania, jeśli taka możliwość z misjonarzami się nadarzyła. W Lublinie na KUL-u studiowałam na dwóch wydziałach jednocześnie: psychologię kliniczną i teologię, ponieważ na psychologii była ograniczona ilość, dopiero na drugim roku można było się przenieś, tak żeśmy miały po 16 egzaminów w sesji. I tak po latach, z trudem, przyszedł moment, że Pan Bóg zrealizował ten plan i na terenie Burundi stanęła duża figura Matki Bożej. Stoi na placu szpitalnym. A moją małą figurkę, z którą się nigdy nie rozstawałam podczas mojej praktyki, zabrano do biura jako relikwie ojca założyciela. Chociaż już się tak mocno wytarła, że ledwo nosek widać Matce Bożej. To była taka moja figurka – nie amulet, tylko taka pomoc w ćwiczeniu się w obecności bożej.

O. Jan: Idea samodzielnej misji zagranicznej dojrzewała w prowincji polskiej powoli i znalazła swoje ucieleśnienie na kapitule prowincjalnej w 1969 roku. W jaki sposób siostry karmelitanki Dzieciątka Jezus włączyły się w przygotowania do wyjazdu na misje do Burundi ojców karmelitów bosych, który miał miejsce dwa lata później?

S. Zygmunta: Otóż, kiedy ojcowie postanowili pomyślnie odpowiedzieć na prośbę ks. bp Józefa Martin, Belga, który przyleciał do Polski, żeby szukać misjonarzy, kiedy wyrazili zgodę, że pojadą do Afryki, było porozumienie z naszą matką generalną, matką Cecylią i prośba, żeby pojechały także siostry. Naszym wielkim pragnieniem było wyjechać do Afryki. Miałyśmy także modlitewne przyzwolenie ojca Anzelma Gądka, bo mówił specjalnie do mnie dając mi figurkę Niepokalanej: Dziecko, módl się, jak się spodoba Matce Bożej, to ją na ziemi afrykańskiej postawisz. Przez kilka lat, myśmy się gorliwie o tą łaskę modliły.
Akurat zbiegło się, że nasze zgromadzenie obchodziło jubileusz 50 – lecia od naszego założenia. Studiowałam wówczas na KUL-u w Lublinie. O. Honorat Gil, przyjechał do nas, bo ks. bp Józef Martin chciał zobaczyć tą siostrę karmelitankę, szaloną dla misji – taki przydomek mi dano. Ks. biskup zagadał coś do mnie po francusku, a ja nic, bo miałam lektoraty z angielskiego i niemieckiego. Potem jedna siostra, która znała język, która mi asystowała, przetłumaczyła, że ks. biskup powiedział: dziecko, gdzie tam na misje, ty musisz jeszcze dojrzeć, bo ja mu nie umiałam nic odpowiedzieć. Po wyjeździe ks. biskupa, natychmiast po zaliczeniu lektoratów, przerzuciłam się na język francuski i pilnie się zaczęłam uczyć. Kiedy zapadła decyzja, że możemy wyjechać, matka Cecylia, napisała taki list okólny do zgromadzenia, że szuka kandydatek, które siostry, by chciały jechać. Podobno zgłosiło się 54 siostry, a było nas już około 300 w zgromadzeniu. Z łaski Bożej padł na mnie wybór. Wybrano siostrę Juliannę Jurasz i mnie siostrę Zygmuntę Kaszuba. Najpierw wysłano nas do Francji na dokładniejszą naukę języka francuskiego, przygarnęły nas siostry saletynki.

O. Jan: A dlaczego saletynki?

S. Zygmunta: Dlatego, że ich przełożoną generalną była Polka, która wstąpiła jako młoda dziewczyna do tego Zgromadzenia, przez pośrednictwo ojców Saletynów, którzy pracowali już w Polsce i ona w tym czasie była przełożoną generalną, a była rodzoną siostrą, siostry Julianny. One nas przygarnęły, myśmy im pomagały i pilnie z taką siostrą francuską urszulanką, uczyłyśmy się języka francuskiego. Kiedy siostry uznały, że już na tyle opanowałam język francuski, że mogę rozpocząć bliższe przygotowania i różne staże, różne praktyki w szpitalach francuskich, najpierw poszłam na taki krótki kurs dla misjonarzy kilkutygodniowy, a potem dostałam się na akademię medyczną na wydział medycyny tropikalnej. No i o dziwo, kiedy już miałam indeks, legitymację studenta, to na pierwszym wykładzie z anatomii, znów wszystko było niezrozumiałe, obce i nieznane. Bo chociaż umiesz się porozumieć językiem potocznym, to nie znając słów technicznych z medycyny nic nie zrozumiesz. Zaopatrzona byłam w dyktafon, żeby sobie wszystko później tłumaczyć, ale za dwie godziny wykładów kilka wyrazów zaledwie zrozumiałam, ponieważ on mówił jednym ciągiem, a ja wyłowiłam kilka z nich. Bardzo się martwiłam, że nie dam rady, że mnie wyrzucą, bo nie znam języka. Taka mi myśl przyszła na modlitwie, żeby kupić duży zeszyt, przedzielić wzdłuż kartkę i na jednej stronie odpisywałam notatki Francuzów studentów, a na drugiej, dzięki słownikom i książkom medycznym, tłumaczyłam tekst, a na końcu pisałam sobie taki krótki tekst, którego uczyłam się na pamięć. Było trzy tygodnie takiej walki i nie szłam spać każdego dnia, dopóki nie odpisałam i nie przetłumaczyłam wykładów. Zdarzało mi się pracować tak do godziny drugiej i trzeciej po północy. Kiedy po trzech tygodniach zobaczyłam, że ja już jedną trzecią tekstu znam, to tańczyłam twista sama wkoło stołu, gdzie spałam – to była trzecia nad ranem. Tak jakoś Pan Bóg mi pomógł, że jak był egzamin, to ja miałam więcej punktów, niż Ci, którzy mi pożyczali notatki, bo oni myśleli, że nauczą się tuż przed egzaminem. Ja natomiast uczyłam się bardzo systematycznie i dzięki temu zdałam wzorowo.

O. Jan: Ile lat studiowała siostra medycynę tropikalną?

S. Zygmunta: Przeszło dwa lata, bo ja tylko kończyłam wydział medycyny tropikalnej, bo fizyka, chemia, oni mi to wszystko podarowali, żeby być przygotowaną. Dostałam odpowiednie dokumenty.

O. Jan: Do czego upoważniały te dokumenty?

S. Zygmunta: Dyplom upoważniał mnie do leczenia ludzi w Burundi. Nie mam tego przywileju na Polskę, ale potem jeszcze musiałam odbyć praktykę w Burundi, w szpitalu państwowym, byłam jeszcze na praktyce na położnictwie u Sióstr.

O. Jan: Czy ten dyplom dawał siostrze prawo do zakładania szpitala czy ośrodka zdrowia?

S. Zygmunta: Tak, dawał prawo zakładania ośrodka zdrowia i kierowania szpitala. Teraz mamy już lekarzy Afrykańczyków, tak że w ostatnich czterech latach mogą się zająć dziećmi.

O. Jan: W czasie pobytu we Francji miał siostra szanse kontynuować studia medyczne, dokończyć pięcioletnie studium medycyny i otrzymać dyplom lekarza. Co wpłynęło na zaniechanie takiego toku studiów?

S. Zygmunta: Otóż byłam przyjęta na pełne studia medycyny, jednak zaakceptowano mnie potem jedynie na wydziale medycyny tropikalnej, ponieważ siostry saletynki, które przyjęły nas i które tak jakby sprawowały pieczę, one odpisały matce generalnej, bo list poszedł i prośba poszła do matki generalnej, one odpisały, że ta matka generalna saletynek Marta, ona kończyła już swoją kadencję i bała się angażować swojego zgromadzenie, w utrzymanie mnie, bo z tym łączyły się wydatki, chociaż ja pracowałam i brałam dyżury w Kinice Chorób Tropikalnych w sobotę i w niedzielę. Do tego czasu, siostry nie miały kłopotu ze mną, ponieważ ja samodzielnie się utrzymywałam w Lyonie i miałam jeszcze zapomogę – stypendium. One odpisały matce generalnej, że one się boją, że będą obciążone jakimiś kosztami, a matka Marta nie mogła tego podjąć wiedząc, że kończy swoją kadencję jako Polka. Matka generalna po otrzymaniu już tego zezwolenia na leczenie, jakie miałam, nie zgodziła się na studia dzienne i poleciła, żebym pojechała już do Afryki.

O. Jan: Matka generalna karmelitanek Dzieciątka Jezus Cecylia, po wysłaniu was do Francji, posłała następnie dwie inne także na kurs języka francuskiego. Chciała byście razem we czwórkę wyjechały do Burundi. Stało się jednak inaczej. Wyjechałyście do Burundi w grudniu 1973 r. Siostra Julianna i siostra jako przełożona. Czy chciałyście czekać na nie?

S. Zygmunta: My nie byłyśmy o tej decyzji poinformowane. Wiedziałyśmy, że dołączą się do nas jeszcze dwie następne siostry, siostra Zenobia i siostra Bogumiła, ale nie wiedziałyśmy, kiedy. O tej decyzji ja nie wiedziałam. W tamtym czasie pracowałam w tej klinice i mimo, że już miałam dokumenty, które mi dawały zezwolenie na leczenie, dalej w tej klinice z wykładów w Akademii Medycznej korzystałam. W międzyczasie, okazało się, że pap. Paweł VI, posyła misjonarzy do szpitala, ufundowanego przez jego diecezję w Breszi. On z niej pochodził. Ta diecezja zafundowała szpital w Burundi, w Kiremba. On tam posyłał kapłana i zespół pracowników Włochów do tego szpitala i pokrywał koszty transportu. Ojciec Michał Machejek, który o tym wiedział, załatwił wszystko i przyspieszył nasz wyjazd, stosownie do daty biletów tych Włochów. Myśmy z siostrą Julianną wylądowały pierwsze, a następne siostry około trzech, czterech miesięcy później do nas doleciały.

O. Jan: Jaki był udział siostry w przygotowaniach wyjazdu sióstr na misje? Jak wyglądała pomoc sióstr w tych przygotowaniach?

S. Zygmunta: Był udział modlitewny, potem nie wiem co działo się w Polsce, ponieważ my byłyśmy we Francji z siostrą Julianną, ale wiem, że była lista sióstr do animacji w Polsce. Była przygotowana lista co my możemy wziąć do Afryki, były zbite z desek skrzynie, skute prętami żelaznymi i te skrzynie z naszą wyprawą misyjną do Burundi tj. łóżka, wyposażenie domu – musiałyśmy pisać, ile łyżek, prześcieradeł, ściereczek, talerzy nam potrzebne. Było sześć albo dziewięć skrzyń, które okrętem dotarły do Burundi. I to była nasza wyprawa, z tym co otrzymałyśmy, zamieszkałyśmy i żyłyśmy przez te wszystkie lata.

O. Jan: Zamieszkałyście w Mpinga, a potem w Musongati?

S. Zygmunta: Najpierw zamieszkałyśmy w Mpinga, byłyśmy przygarnięte przez ojców karmelitów, w parafii, którą oni otrzymali od ojców białych. Kościół w Burundi był młody wtedy i młody jest dalej. Ojcowie biali dotarli do Burundi zaledwie 123 lata temu. Burundyjczycy nie znali Ewangelii o Jezusie Chrystusie. Żyli według ich tradycyjnych wierzeń. Pierwszych misjonarzy, którzy tam przybyli, zamordowali, bo myśleli, że to są handlarze niewolników. Ludzie byli porywani i sprzedawani w niewolę przez handlarzy. Ojcowie biali noszą długie, białe habity, więc wzięto ich za muzułmanów. Później ojcowie po kilku latach, wykupili grupę dzieci, niewolników porwanych i przez te dzieci z Burundi, poznali język i przybyli do Burundi z drugiej strony kraju, w takiej części bardzo górzystej. Do tej pory jest postawiony przez nich drewniany krzyż i pierwsza parafia. Różne zasadzki Afrykańczycy robili: rzucali głownie palące się na ich domy, ale jakoś nie palił się. Po czym doszli do wniosku – a może to są Aniołowie tego ich Bóstwa, które pokazuje swoją moc w rwących potokach, niekształtnych drzewach, głazach, więc jeśli będą z tymi Aniołami tego Bóstwa walczyć, to Bóstwo będzie się mściło na nich. No i tak ojcowie zostali zaakceptowani. Kościół w Burundi się rozwija, chociaż cisną się tam różne sekty. Są też muzułmanie, protestanci, ale kościół katolicki jest najsilniejszy.

O. Jan: Po krótkim pobycie u ojców w Mpinga, rozpoczęłyście kurs języka kirundi. Kto prowadził ten kurs w centrum ojców białych w Muyange?

S. Zygmunta: Był to Ojciec Biały, Nejs bodajże – lingwinista. Posługiwał się siedmioma językami. On uczył nas misjonarzy języka kirundi. Był to kurs trzy miesięczny, ale zapoznał nas z podstawami gramatyki. Przed przyjazdem ojców białych, przed przybyciem do tego kraju, nie było języka pisanego. Burundczycy mają wspaniałą pamięć i to wszystko było przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie. Ojcowie biali na podstawie dźwięków, opracowali pierwszy słownik, z których jeden jest jeszcze do dziś używany. Ojcowie opisują, w jakich okolicznościach słyszą dany dźwięk i tłumaczą po francusku, co ten dźwięk oznacza. Oni opracowali im gramatykę, jest alfabet taki sam jak u nas. Język jest dość trudny, ale możliwy do opanowania i posługujemy się nim bez problemu.

O. Jan: Współpraca z Panią doktor Wandą Błeńską trwała wiele lat. Siostra odwiedzała w Ugandzie jej ośrodek a dr Wanda Błeńska składała rewizyty w Musongati. Jak zaczęła się ta współpraca i na czym polegała?

S. Zygmunta: Celem mojego posługiwania w Burundi miało być założenie leprozorium dla trędowatych, bo były całe wioski trędowatych opuszczone przez protestantów. Nie wiem jaką drogą, dowiedziała się o nas Pani doktor Błeńska i przybyła do nas do Burundi razem ze swoją przyjaciółką, panią Janiną. Kiedy one przybyły i zobaczyły w jakich warunkach my mieszkamy, a mieszkaliśmy tak po afrykańsku i ojcowie i my, bo nam się zdawało, że jak będziemy żyć jak ludzie tam żyją, to nasze przekazywanie Słowa Bożego, głoszenie Ewangelii, będzie wydatniejsze, skuteczniejsze. Kiedy Pani doktor zobaczyła, a miała już doświadczenie 45 – ciu lat pracy na misjach, bardzo ostro nas zganiła. Sługa Boża, ona będzie wyniesiona na ołtarze, powiedziała dosłownie tak: wy musicie się wyspać tam, gdzie pchły nie gryzą, bo pchły są w Afryce nieustannym towarzyszem ludzi. Wy musicie zjeść to jedzenie, które tu jest, bo przecież nie ma tu żadnych delikatesów, ale po waszemu przygotowane, bo jeśli mnie nie posłuchacie i będziecie robić tak jak teraz, to w niedługim czasie wrócicie do kraju chorzy, sfrustrowani i nic nie będziecie mogli zrobić. Ojcowie bardzo wzięli sobie to do serca i od razu zaczęli fabrykować pustaki na budowę naszego domku. Potem Pani doktor przyjechała do nas jeszcze raz i ustaliliśmy, że nie tylko trędowatymi się muszę zająć, bo byłam jedyną osobą, która mogła leczyć w tych okolicach. Leczyli wcześniej też znachorzy afrykańscy, czarownicy i sekciarze. Ludzie więc zaczęli mi znosić chorych w ogromnych ilościach chorych w koszach z dwoma drągami i czasem przemieszczali się kilkadziesiąt kilometrów, a takiemu orszakowi towarzyszyła cała wioska nie raz, ponieważ oni co kilka kilometrów musieli się zmieniać. Także czasem szli do nas 30 i 60 km. Bo misja to taka oaza, jakby na pustyni busz. I trędowaci jak do nas przychodzili, a oni nie mają czucia z powodu zniszczenia nerwów przez bakterie Hansena, to oni zostawiali po sobie krwawe ślady nie wiedząc, że je zostawiają. Z tymi kikutami nóg, bez stóp, oni ranili te nogi. Im trzeba było zorganizować opiekę ambulatoryjną i zająć się wszystkimi chorymi. I Pani doktor, abym ja mogła jeszcze bliżej poznać tą chorobę nie tylko z teorii, tak jak we Francji stykałam się z misjonarzami na leczeniu, zaprosiła mnie do siebie do Ugandy. Pani doktor zabrała mnie do swojego szpitala, do leprozorium, które ona prowadziła już od wielu lat. Po studiach we Francji byłam taka ostrożna na wszystko, żeby się nie zarazić, żeby uważać. Kiedy przybyłam do Ugandy zobaczyłam, że Pani doktor przytula te dzieci trędowate i opatruje te rany, bez rękawiczek…

O. Jan: … bez rękawiczek?

S. Zygmunta: Tak, bez rękawiczek. Kiedyś tak dyskretnie na boku jej się spytałam: A pani doktor to się tak nie boi, że się zarazi? A ona mówi: siostro, jak ja bym zakładała rękawice, do ich badania do ich opatrywania, to oni by pomyśleli, że ja się ich brzydzę, a ja nie mogę im tego pokazać. Bezwzględnie zakładała rękawice, kiedy musiała operować. Mówiła: Pan Bóg czuwa nade mną, bo widzi siostra te 45 lat, nie zaraziłam się. I dożyła wieku 105 lat, już po powrocie do Polski.
Jeszcze taki epizod z Panią doktor Błeńską, że niedawno, byłam wzywana do Poznania na zeznanie o heroiczności cnót Pani doktor Błeńskiej. A znaleźli mnie w ten sposób, że kiedy po jej śmierci, porządkowano jej rzeczy, to dopatrzyli się jakiegoś listu. Nie wiem, czy ja pisałam do niej, czy ona do mnie, i tam było moje imię i nazwisko, że karmelitanka jestem. Oni mnie poszukiwali. Okazało się, że jest nas dwoje tylko, którzy pozostali z osób którzy żyli z panią doktor w jej środowisku w Afryce. Inni już poumierali, także pod przysięgą zeznawałam wszystko, co wiem o niej.

O. Jan: Siostro, serdecznie dziękuję, na dzisiaj wystarczy.

s. Zygmunta: Niech Bóg będzie uwielbiony. On jest w nas, a my w nim jesteśmy zanurzeni i Jego Matka także. Amen.

S. Zygmunta Kaszuba KDzJ
S. Zygmunta Kaszuba (Zofia Kaszuba), ur. 17 sierpnia 1939 r w Pierzchni (Białobrzegi), po ukończeniu matury, podjęła kursy katechetyczne, kursy kroju i szycia, a także dwa i pół roku studiów z psychologii na KUL-u. Ukończyła szkołę pielęgniarską i praktykę szpitalną a następnie w Lyonie (Francja) kurs medycyny tropikalnej z praktyką w przychodni oraz ukończony kurs dla położnych. Do pracy misyjnej w Burundi (Afryka) wyjechała w grudniu 1973 r., po bezpośrednim przygotowaniu w dziedzinie języka francuskiego i medycyny tropikalnej, by tam założyć pierwszą placówkę misyjną Zgromadzenia Sióstr Karmelitanek Dzieciatka Jezus. Jako pierwsza z misjonarek rozpoczynała opiekę nad chorymi w małym punkcie sanitarnym w Musongati. Pod okiem Sługi Bożej dr. Wandy Błeńskiej organizowała opiekę nad osobami dotkniętymi trądem. Po śmierci jedynego dentysty w kraju, leczyła również zęby. Dzięki Opatrzności Bożej razem z Bratem Marcelim Ślusarczykiem OCD zbudowała Centrum Zdrowia w Musongati, które przemienione w szpital, działa prężnie do tej pory. W 1989 roku z powodu choroby musiała powrócić do kraju. W czasie przedłużonego leczenia, zorganizowała i przy pomocy Władz Miasta Torunia rozbudowała Centrum Pielęgnacji Caritas (przy kościele pw. Św. Maksymiliana), gdzie znalazły wsparcie osoby z niepełnosprawnością, przewlekle chorzy, dzieci, bezdomni oraz anonimowi alkoholicy. Dla dzieci i osób niepełnosprawnych wybudowała na Pojezierzu Brodnickim Ośrodek Wypoczynkowy. Cały czas służyła misjom. Należała do Krajowej Rady Misyjnej. Udzielała się też w Komisji Misyjnej przy Konferencji Wyższych Przełożonych Żeńskich Zgromadzeń Zakonnych w Polsce. Pełniąc funkcję przewodniczącej (1995-2011), organizowała formację misyjną dla sióstr zakonnych z różnych Zgromadzeń oraz utrzymywała kontakty z polskimi misjonarzami. W międzyczasie w licznych parafiach głosiła prelekcje, dzieląc się wiarą i miłością do Boga oraz troską o ludzi najbiedniejszych; brała udział w audycjach radiowych i telewizyjnych (Radio Maryja, TVP1); zbierała środki finansowe na dzieła misyjne, utrzymując kontakt z Ofiarodawcami. W 2018 r. powróciła do Burundi, by zająć się dziećmi pozbawionymi warunków do rozwoju. Dzięki zjednoczeniu wielu serc Ofiarodawców, udało się Siostrze w 2023 r. ukończyć budowę Szkoły Podstawowej w Gitega – Songa, w której będzie mogło się uczyć około 700 dzieci.
Odznaczona 16 grudnia 1994 r. przez prezydenta Rzeczypospolitej (Rej . 219/94) srebrnym krzyżem zasługi.
6.09. 2020 została odznaczona przez pap. Franciszka na wniosek biskupa diecezji toruńskiej krzyżem „Pro Ecclesia et Pontificae”
8. 10. 2022 r. bp Wiesław Śmigiel wręczył s. Zygmuncie Kaszubie medal „Zasłużony dla diecezji toruńskiej”, przyznawany od 1996 r. osobom, które w znaczący sposób przyczyniają się do rozwoju diecezji.
Komisja Konferencji Episkopatu Polski ds. Misji w 2023 r. wręczyła medale „Benemerenti in Opere Evangelizationis” 15 osobom oraz instytucjom. Wśród nich znalazła się s. Zygmunta Kaszuba ze Zgromadzenia Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus.
Obecnie żyje w Domu Prowincjalnym sióstr karmelitanek Dzieciątka Jezus w Łodzi przy ul. Złocieniowej. Mimo podeszłego wieku wciąż pracuje na rzecz misji, prowadzi animacje misyjne w parafiach oraz utrzymuje kontakt z przyjaciółmi misji.


List o. Leonarda Kowalówki do s. Cecylii Czerwińskiej
List o. Leonarda z 10 maja 1972 r. do Matki Cecylii Czerwińskiej, Przełożonej Generalnej Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus jest prawdziwą kopalnią wiedzy na temat przygotowania, zakładania i prowadzenia misji w Afryce. Ukazuje realizm z jakim podchodzi do tych spraw. Kładzie nacisk na sprawy fachowego przygotowania sióstr, procedury załatwiania spraw urzędowych i konieczność uprzednich umów, choćby projektów. Nauczony własnym doświadczeniem, ze szczegółami wylicza rodzaje zabezpieczenia finansowego egzystowania misji Sióstr i ich pracy w Burundi. Porusza niektóre trudne kwestie mentalności i kultury afrykańskiej a wreszcie dementuje osobiście szerzone o nim pogłoski, jakoby on sam stał na przeszkodzie przybycia Sióstr do Burundi. Chcąc oszczędzić Siostrom upokorzeń i trudności, żąda od nich dobrej znajomości języka francuskiego a nawet sugeruje zmianę kroju habitu, zanim Siostry przybędą do Burundi. „Odpowiadam na list Matki z dnia 27 III 1973 r. z opóźnieniem, ale nie z mojej winy. W kraju zamieszki, niepokój… teraz, gdy zaczynam pisać, panuje atmosfera napięta, szuka się winnych; wszystko na tle walki między plemionami. Wszystko to opisałem w liście do O. Bazylego [Jabłońskiego] – również o moim wypadku samochodowym, z którego wyszedłem żywy i zdrowy. Na pewno Wam go prześle. W sprawie, o którą Matce chodzi, odpowiadam:
1. Obecność Sióstr w naszej misji bardzo pożądana ze względu na potrzeby tutejsze; przeze mnie osobiście bardzo upragniona… z rozmaitych względów. Należy więc wszystko zrobić, aby ten przyjazd doszedł do skutku.
2. Odnośnie przygotowania Sióstr, należy położyć bardzo wielki nacisk na język francuski. Siostry powinny go opanować na tyle, by móc się porozumiewać z innymi. To im da możność rozpoczęcia pracy od razu, bez znajomości języka kirundi, jak to ma miejsce w wypadku Sióstr Włoszek, i zaoszczędzi im niepotrzebnych upokorzeń, jak to my doświadczaliśmy na sobie i doświadczamy jeszcze dotychczas.
3. Jest pożądane, aby Siostry pielęgniarki zrobiły we Francji lub w Belgii, w Brukseli, kurs medycyny tropikalnej; inne zaś Siostry jakieś przygotowanie do prowadzenia foyer social . Wychowanie dziewcząt bowiem jest tu niezmiernie ważne – mam na myśli to praktyczne przygotowanie do życia, itd. To są tylko wytyczne bardzo skrótowe i ogólne. Pomoc Ojcom, jak gotowanie czy prowadzenie zakrystii itd., są nieaktualne. Same Siostry, po przyjeździe tutaj, będą najmowały do tych prac, jak wszyscy inni, boyów.
4. Księdzu Bp Martin już wspomniałem o Waszej gotowości przyjazdu do Bururi. Odpowiedział mi tylko: „bardzo dobrze”, ale nie zainteresował się bliżej. W tej chwili jest zainteresowany pomocą misjonarską z Polski na większą skalę. Ta sprawa, jak Matka wie, jest rozpatrywana na szczeblu obu Episkopatów. W tej sprawie pojechał do Polski Ks. Bp Gahamanyi, wiceprzewodniczący Konferencji Episkopatu.
W przyszłym roku ma być stworzona tutaj nowa diecezja – Ruyigi. Mpinga, ze swoim terytorium ma być przyłączona do niej. Raczej niepotrzebne jest pertraktowanie w tej chwili z Ks. Bp Martin.
Jeszcze inna racja przemawia za zwłoką przeprowadzenia rozmowy z Ks. Bp Martin. W tej chwili odbywamy staż pracy misjonarskiej. Mpingę obejmiemy częściowo z końcem tego roku lub z początkiem przyszłego. Wówczas dopiero będzie można się rozpatrzeć i przyjazd Sióstr zaplanować, i odpowiednie kroki poczynić. Więc radzę przygotowywać się w cierpliwości.
5. Sprawa niezmiernie ważna to utrzymanie Sióstr. Z czego będą tutaj żyły? Trzeba im znaleźć taką pracę, która by coś przynajmniej dawała i taką umowę z diecezją zawrzeć, która by zapewniła Siostrom pewną stałą sumę na utrzymanie.
Przyjechały tutaj ubiegłego roku zaproszone przez Ks. Biskupa Siostry Marystki, Włoszki. Jedna, specjalistka od leczenia trędowatych /Amerykanka/, objeżdża misje w powiecie Rutana i leczy ich. Druga prowadzi foyer social, trzecia alfabetyzację. Za tę pracę nikt im nic nie daje. Dwie ostatnie, zawodowe pielęgniarki, które miały zarabiać na innych swoją pracą w szpitalu, obecnie odbywają kurs języka kirundi. Do pracy w szpitalu nie zostały jeszcze przyjęte. Jest to sprawa trudna. Ale ubiegłego roku, jeszcze przed ich przyjazdem do Afryki, Wikariusz Generalny Diecezji, Burundczyk, zapewniał je, że wszystko już załatwione i gotowe czeka na ich przyjazd. Tymczasem, kiedy przyjechały w grudniu ub. roku okazało się, że nic nie było załatwione i do tego czasu nie jest. Słyszy się tutaj, że Afrykańczykom nie należy wierzyć, nawet biskupom… Przełożona jest zaniepokojona, czy w końcu te dwie siostry będą przyjęte do pracy w szpitalu. Pytałem ją kiedyś, czy mają jakiś kontrakt lub przynajmniej projekt kontraktu z diecezją – jak my. Niestety nie, bo nie miał się kto tym zająć. Proszę mi wierzyć, że mimo całej życzliwości Ks. Biskupa musiałem niektórym urzędnikom przypominać projekt umowy i czuję, że będę musiał to robić jeszcze nie raz, dla naszego dobra. Więc Matka widzi, jak trzeba uważać w tych sprawach, by Sióstr, które tu przyjadą nie narazić na kłopoty. Skarżyła mi się Siostra Przełożona, że diecezja nic im nie daje, że żyją z tego, co przywiozły. Oni tam ciągle myślą, że zakonnice mają swoje fundusze.
6. Jak ja sobie wyobrażam zapewnienie utrzymania Sióstr?
A/ Ustalić, co Siostry będą robiły i co im ta praca przyniesie, i czy i ile da diecezja.
B/ Ustalić, czy i ile im da misja Karmelitów Bosych w Burundi, i czy to będzie tylko z tytułu „pokrewieństwa duchowego”, czy też z tytułu prac wykonywanych na misji. Kiedy wspomniałem o tym kilku Ojcom, jeden życzliwy Wam powiedział, że Siostry same się utrzymają, drugi ani nie chciał o tym słyszeć.
C/ Czy i ile im będą mogły dać Siostry z Austrii?
D/ Czy będą stałe zapomogi z innych krajów i jakie?
Byłoby mi przykro, gdyby Czcigodna Matka dała się zasugerować naszym entuzjastom, którzy uważają, że główną przeszkodą do przyjazdu Sióstr jestem ja. Jeśliby Siostry myślały, że Ojcowie wezmą misjonarki na całkowite utrzymanie, to się mylą. Jeśli jeden czy drugi Ojciec tak sobie wyobraża, to także się myli i to bardzo grubo. Warunki miejscowe nie pozwoliłyby na to. Siostry muszą być niezależne, a Ojcowie powinni im zapewnić braterską pomoc duchową i materialną, niezależnie od wikariusza prowincjalnego i Ojców, jacy będą w danej chwili.
7. Moim zdaniem, rozpoczęcie starań o przyjazd Sióstr może być aktualne dopiero po naszej instalacji w Mpinga. Matka wie, że z końcem czerwca jest Kapituła w Prowincji. Może się zmienić prowincjał, a także i wikariusz prowincjalny, a ja powrócę do Polski, bo przecież rozpocząłem już 60– tkę. Jeśli zaś będę musiał dalej prowadzić sprawę misji, to nie zrobię nic w Waszej sprawie, zanim nie otrzymam od Was urzędowego upoważnienia na piśmie, po łacinie lub w języku francuskim, abym mógł je okazać tym, z którymi należałoby pertraktować. Tutaj trzeba by przygotować projekt umowy, przesłać Wam do przejrzenia i zatwierdzenia, i dopiero przedstawić Biskupowi do zatwierdzenia. Czas oczekiwania na wyjazd należałoby wykorzystać na intensywne przygotowania, jak już wyżej napisałem, a teraz jeszcze dodaję, że Siostry powinny zrobić prawo jazdy, a także uprościć swój habit, ze względu na tutejsze warunki pracy np. krótszy, trochę ponad kostki, węższy – mniej obszerny, odkryta szyja itd. i to przed przyjazdem tutaj.
Napisałem Matce moje osobiste myśli i wrażenia czy spostrzeżenia, inni będą mieć inne i lepsze pewnie. Jeśli Matka będzie pytała o inne sprawy, napiszę chętnie, jeśli będę mógł udzielić konkretnych informacji”( Por. List O. Leonarda do M. Cecylii Czerwińskiej, Przełożonej Generalnej Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus, Rutana, 10 maja 1972 r.; w: AWP OCD Poznań, Koperta – Korespondencja własna Siostry (bez sygn.).

Pierwsze siostry które zakładały misje karmelitanek Dzieciątka Jezus
W skład pierwszej grupy misjonarek wchodziły cztery siostry. „Wyjeżdżały dwójkami w niedługim odstępie czasu. Dwie z nich – s. Julianna (Helena Jurasz) i s. Zygmunta Kaszuba od 1 marca 1972 r. przez półtora roku we Francji przygotowywały się do pracy misyjnej. Dwie kolejne – s. Zenobia (Cecylia Masłoń) i s. Bogumiła (Maria Jabrucka) – wyjechały na naukę języka francuskiego do Grenoble we wrześniu 1973 r”. „Uroczyste pożegnanie misjonarek, połączone z wręczeniem krzyży misyjnych, odbyło się 2 września 1973 r. w kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Sosnowcu. Eucharystii przewodniczył bp Jan Wosiński z Płocka, przewodniczący Komisji Episkopatu Polski ds. Misji. Krzyże misyjne otrzymały wówczas s. Zenobia i s. Bogumiła, a dwie siostry, które wcześniej udały się do Francji, łączyły się z nimi duchowo. Misjonarki zabrały z sobą do Afryki wizerunek Matki Bożej Jasnogórskiej namalowany przez s. Marcelinę (Jadwigę Jachimczak) i pobłogosławiony przez prymasa kard. Stefana Wyszyńskiego oraz otrzymaną od niego paczkę obrazków Pani Jasnogórskiej. Przed udaniem się do Afryki s. Julianna i s. Zygmunta otrzymały błogosławieństwo Ojca św. Pawła VI podczas audiencji środowej w Rzymie 28 listopada 1973 r. W grudniu 1973 r. jako pierwsze stanęły na ziemi afrykańskiej, gdzie tymczasowo zatrzymały się w Mpindze na misji ojców karmelitów bosych”. „Dwie następne karmelitanki przybyły tam w marcu 1974 r. Pierwsze miesiące wykorzystały na bezpośrednie przygotowanie do czekającej je pracy wśród ludności tubylczej. Zapoznawały się z doświadczeniami, warunkami i sposobami pracy innych misjonarzy. Podstawowym zadaniem było nabycie umiejętności posługiwania się językiem kirundi i w tym celu karmelitanki odbywały kilkumiesięczny kurs w Muyange. Poznanie sytuacji pozwoliło im na bardziej szczegółowe ukierunkowanie przyszłej działalności. Wśród najważniejszych zadań, jakie należało podjąć, były prowadzenie katechumenatu i szkoły gospodarczej oraz pomoc medyczna. Misjonarki korzystały z organizowanych kursów, uczestniczyły w różnych szkoleniach, odbywały staż katechetyczny i praktyki. Zdobywały uprawnienia i jednocześnie zabiegały o potrzebne zezwolenia miejscowych władz państwowych na prowadzenie działalności. Inicjatorka posługi medycznej s. Zygmunta postarała się o zgodę ministerstwa zdrowia na leczenie ludności i otrzymała ją 25 października 1974 r. Miesiąc później pierwsza wspólnota misjonarek zamieszkała w Musongati i od razu rozpoczęła posługę” (por. S. Wiktoria Szczepańczyk CSCIJ, Dzieje pracy misyjnej Zgromadzenia Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus w Afryce w latach 1973-2023, Kraków 2023, s. 39-40).

o. Alfons Nijs – ojciec biały nauczyciel kirundi
o. Alfons Nijs, ur. 6 lutego 1929 w Elterbeek, diecezja Mechelen-Bruxelles, Belgia, wstąpił do ojców białych 21 września 1950 r., kapłaństwo 10 kwietnia1955, studia z filologii w Luovain (1955-1957). Posłany do Burundi, Kanyinya (XI 1957-1958), wikary w Gitaramuka (IV-IX 1958), profesor w niższym seminarium w Mureke (1958-1965), profesor w wyższym seminarium w Burasira (VII 1965-1970), profesor w centrum językowym w Muyange (VII 1971-1985). Wyrzucony z Burundi w sierpniu 1985 r. Pracował w Belgii (1987-1990). Zmarł 20 stycznia 1990 w Gand. Po święceniach studiował filologię klasyczną w Louvain. W 1957 r. został przyjęty na wydział filozofii i literatury jednak z powodu ciężkiej choroby nie podjął dalszych studiów. Został więc posłany do Burundi. Charakteryzował się umysłem spekulatywnym i analitycznym, nadzwyczajną pamięcią, łatwością w nauce języków. Prawdziwy poliglota. Jego współbracia darzyli go szczerym szacunkiem i miłością. Perfekcjonista, nieco nieśmiały, bardzo delikatny w traktowaniu innych. Szybko się męczył, potrzebował często chwil odpoczynku i rekreacji, częste nawroty bólu głowy i zapalenia płuc. Po swoim przybyciu do Burundi w listopadzie 1957 r. pracował w Kanyinya. Pomimo częstych epizodów chorobowych czynił szybkie postępy w nauce kirundi. Po krótkim pobycie w Gitaramuka jako wikary, rozpoczął swoją karierę jako profesor w niższym seminarium w Mureke. Powierzono mu nauczanie języka łacińskiego, greckiego, angielskiego i holenderskiego. Od lipca 1965 r. do 1975 r. wykładał w wyższym seminarium w Burasira. Słabego zdrowia miewał stale bóle głowy. Lekarze zdiagnozowali jako przyczynę zaburzenia natury psychicznej. Po rocznym odpoczynku, rozpoczął w lipcu 1971 r. nauczanie w Muyange jako profesor kirundi w centrum językowym ojców białych. Corocznie przygotowywał, na dwóch kursach, kilkaset misjonarzy. Dobry pedagog stosował osobiście wypracowaną metodę nauczania kirundi. Szczególnie interesował się językami ojczystymi swoich studentów, aby mogli lepiej i łatwiej uchwycić język kirundi. Uczył się także języka rosyjskiego i polskiego. O. Nijs był człowiekiem głębokim duchowo, wrażliwym, uważnym obserwatorem, życzliwym i kulturalnym. Szanował bardzo różnorodność i cechy szczególne języków, wszystkich jakie znał. A znał ponad 15 języków. Uczył się mówić i słuchać naprawdę wszystkich którzy przybywali do Muyange. Pod jego wpływem centrum językowe, stało się małym centrum edytorskim i wydawniczym. Dzięki tym których uformował, o. Nijs tłumaczył i wydawał wartościowe książki. Pewnego dnia wydał także osobiście napisany manuskrypt. Była to książka kucharska w kirundi. O. Nijs bardzo cierpiał z powodu sytuacji politycznej w Burundi za panowania Micombero i Bagazy. Pobyt w kraju bardzo go drogo kosztował. Zmienił się zupełnie klimat. Panował coraz bardziej przemoc i skrytobójcze działania rządu. W 1980 r. przypadkiem natknął się na zwłoki swojego współbrata Aniceta, leżące we krwi. Było to tak wstrząsające przeżycie, że naznaczyło go na całe jego życie. Pozostał jednak w Muyange do końca sierpnia 1985 r. Opuścił Burundi, wyrzucony z kraju tak jak i wielu jego współbraci. Powrócił z Burundi zmęczony do granic i w depresji. Leczył się w instytucie specjalistycznym w Brukseli. Po leczeniu zmieniał klasztory dwukrotnie. Stan się nie polepszał. W styczniu 1987 r. podjął leczenie w instytucie w św. Camillus niedaleko Gand. Z powodu choroby psychicznej zaprzestał wszelkiej aktywności. Spędził większość czasu w świecie nierealnym. Jego kalwaria trwała aż do śmierci 20 stycznia 1990 r. (por. Missionnaires d’Afrique (Peres Blancs) en mission au Burundi, T I, 1868-2015, Bruxelles 2018, s. 45-47)

S. B. dr Wanda Błeńska – ona wiele nas nauczyła
P. dr Wanda Błeńska odwiedziła misje karmelitów bosych i karmelitanek Dzieciątka Jezus w okresie Bożego Narodzenia 1974 r. Interesowała się osobiście ich pracą w Musongati. W grudniu 1974 r. spędziła „cały miesiąc w Burundi i była ogromnie zainteresowana planem pracy sióstr w Musongati a zwłaszcza zorganizowaniem walki z trądem”. S. Zygmunta Kaszuba udała się do Ugandy z rewizytą u p. dr Wandy Błeńskiej w okresie Wielkanocy 1975 r. (por. Chroniques, Kronika delegatury Burundi – Rwanda z lat 1970-2016; w: AKP OCD AMBR 7/9 s. 144).
Odwiedziła ośrodek zdrowia w Bulubie prowadzony przez Wandę Błeńską i spędziła w nim miesiąc na przełomie marca i kwietnia 1975 r. Wyjechała z Buluby 28 kwietnia 1975 r. P. dr Wanda Błeńska „odwoziła ją z powrotem na lotnisko z żalem, bo ją tutaj wszyscy ogromnie polubili”. Dzięki jej doświadczeniu w tym względzie, powrócił projekt posłania s. Zygmunty na studia medyczne dla dobra misji. P. dr Wanda Błeńska proponowała siostrom rozpocząć walkę z trądem od rzeczy najważniejszej. A mianowicie, „zorganizowania szkolenia-nauczania dla personelu pomocniczego. Tych co będą rozdawać leki, opatrywać chorych trędowatych itd. Trądu nie opanują, jeżeli nie zorganizują szkolenia na najwyższym szczeblu tj. miejscowych lekarzy, felczerów, pielęgniarek. Trudno to będzie przeprowadzić siostrze, która nie ma dyplomu lekarskiego”. W kontekście, przyszłej programowej pracy misyjnej p. dr Wanda Błeńska sugerowała przełożonej generalnej: „Myślę, że gdyby siostra Zygmunta mogła ukończyć medycynę to byłoby to z ogromnym pożytkiem dla misji a zwłaszcza dla pracy dla trędowatych. Na razie jeszcze nic nie jest tak rozwinięte, żeby i inne siostry pielęgniarki nie mogły jej zastąpić. Buluba jest prowadzone przez siostry Franciszkanki i one również mają w Ugandzie trzy swoje lekarki, czwartą w Etiopii. Tak ogromnie trudno jest dostać miejsce na Wydziale lekarskim Uniwersytetu Europejskiego. Jeżeli Siostra Zygmunta ma obiecane miejsce i zaliczone niektóre egzaminy, to chyba byłoby wielką szkodą nie wykorzystać tego. Siostry i Ojcowie mogą rozbudować szpital i ośrodek leczenia trądu a rząd miejscowy przyśle felczera (bo lekarzy mają b. mało), który będzie miał kierować i wszystko może się rozlecieć. Jeżeli misja ma swojego lekarza, mogą rozwinąć placówkę, szkolenie w szpitalach, w szkołach pielęgniarskich oraz na Uniwersytecie, bo siostra ma specjalizację z Lyonu taką, jakiej nie ma żaden lekarz w Burundi” (por. List p. dr Wandy Błeńskiej do s. Cecylii Czerwińskiej, Buluba-Uganda, East Africa 27 kwietnia 1975 r.; w: AGKDJ Marki, Musongati, do Rady Generalnej, L. 53/75. s. 1-2).
S. Cecylia Czerwińska w liście z 12 maja 1975 r. uznała potrzebę dalszego kształcenia medycznego s. Zygmunty a „odroczenie tych planów do roku 1976 uzasadniała tym, że „obecnie nie ma w Burundi żadnej naszej siostry pielęgniarki a pielęgniarka dyplomowana s. Lucyna, która będzie mogła zastąpić do pewnego stopnia s. Zygmuntę jest w tej chwili w Antwerpii (Belgia), gdzie prócz nauki języka francuskiego będzie w jesieni studiować kurs chorób tropikalnych, respektowany przez władze w Burundi”. Po przyjeździe w lutym 1976 r do Burundi musiała również ukończyć kurs języka kirundi, „który pozwoliłby jej porozumieć się z tubylczą ludnością. Oto są powody, które zmuszają nas do odroczenia w/w decyzji” (por. List s. Cecylii Czerwińskiej do p. dr Wandy Błeńskiej, Balice 12 maja 1975 r.; List p. dr Wandy Błeńskiej do s. Cecylii Czerwieńskiej, Buluba-Uganda, East Africa 27 kwietnia 1975 r.; w: AGKDJ Marki, Musongati, do Rady Generalnej, L. 53/75. s