Musongati, 8 grudnia 1995 r.
Gdy ostatnio żołnierze zabili podobno kilku ludzi atakujących bezbronną ludność, to uważa się to za szczyt sprawności tego wojska. Nikomu się nawet nie śni o ujęciu żywych złoczyńców, by móc ujawnić kto za czym się kryje. Zwykłym biegiem rzeczy, gdy mają miejsce jakieś „działania” i zginie żołnierz, to wtedy „pacyfikuje” się teren, dokładnie tak, jak to znamy z historii hitlerowskiej i wczesnosowieckiej w Polsce.
Kochani!
Mijają dzisiaj dokładnie trzy miesiące od mego powrotu do Afryki, do Musongati. Dotarłem tutaj w święto Narodzenia NMP, 8 września.
Kochani! Po powrocie tutaj zastałem sytuację mniej więcej taką samą jak przed wyjazdem. W Musongati, u nas, sytuacja zupełnie bez zmian, czyli względnie dobra. Zastałem jeszcze uchodźców od dwóch już lat „okupujących” pomieszczenia katechumenatu i utrudniających przez to w dużym stopniu normalne jego funkcjonowanie. Po miesiącu udało się jednak wreszcie ich przemieścić i odzyskać salki katechumenatu. Uchodźcy mieszkają obecnie w dużych namiotach kilkaset metrów stąd i są pod opieką żołnierzy… O uchodźcach (i innych) można wiele pisać. To cały poważny problem w skali ogólnokrajowej. Może innym razem. Teraz nie chcę na to poświęcać zbyt wiele czasu.
A więc życie znormalizowało się u nas (w Musongati) prawie całkowicie. Jednakże niepokoją nas wieści ze stolicy i z innych (zwłaszcza północnych) okolic kraju. W stolicy co raz ktoś ginie. Nie ma końca terrorowi, zamachom, zabójstwom, i z zasady wszystko to dzieje się całkowicie bezkarnie. Gdy ostatnio żołnierze zabili podobno kilku ludzi atakujących bezbronną ludność, to uważa się to za szczyt sprawności tego wojska. Nikomu się nawet nie śni o ujęciu żywych złoczyńców, by móc ujawnić kto za czym się kryje. Zwykłym biegiem rzeczy, gdy mają miejsce jakieś „działania” i zginie żołnierz, to wtedy „pacyfikuje” się teren, dokładnie tak, jak to znamy z historii hitlerowskiej i wczesnosowieckiej w Polsce. Najczęściej ofiarami są starcy, kobiety i dzieci, gdyż im najtrudniej na czas uciec z miejsca „akcji”, a przecież „byli winni skoro tam byli”. Oczywiście nie wszyscy żołnierze są mordercami, ale wygląda na to, że ci, którzy nimi nie są, mają powody, by bać się o swoje własne życie. Chcę naprawdę wierzyć, że takie poczynania żołnierzy nie są odgórnie planowane, ale są tolerowane, może z powodu bezradności dowódców.
Słyszeliście niewątpliwie, Najmilsi, o zamordowaniu tutaj trojga misjonarzy włoskich w ostatnim dniu września. To, co przeczytałem na ten temat w porządnym skądinąd czasopiśmie przysłanym tutaj z Polski jest dokładnym przeciwieństwem tego, co by należało napisać. Gdy na terenie ich parafii poróżnili się Tutsi między sobą (chodziło o ważną dla nich sprawę, bo o krowę), wówczas jedni „wynajęli” stacjonujących tam żołnierzy, by zrobili porządek z drugimi. I zrobili. A potem ci sami żołnierze oskarżając ludzi Hutu, że to oni pomordowali owych Tutsi, zamordowali kilkadziesiąt Bogu ducha winnych ludzi. Proboszcz, o. Ottorino, zbadał dokładnie sprawę i zawiadomił najwyższe władze wojskowe w stolicy. Przyjęto to do wiadomości i karnie przeniesiono żołnierzy w inne miejsce. Później, czy może wtedy zaraz, powiedziano ojcu, że byłoby dobrze, żeby przeniósł się na inną misję, bo owi żołnierze mogą się mścić. O. Ottorino powiedział, że nie zamierza opuszczać swoich ludzi, swojej parafii. Został, po bez mała roku pogróżek i szykan, zamordowany wraz ze swoim wikarym, o. Aldo, i świecką misjonarką, przeszło 73-letnią Katiną. Na pogrzebie, który był wielkim hołdem wobec tych misjonarzy i wobec działalności Kościoła w Burundi, był obecny korpus dyplomatyczny w komplecie, był obecny specjalny przedstawiciel Sekretarza Generalnego ONZ, był prezydent Burundi. Ten ostatni w przemówieniu w kościele, przemówieniu, które było echem Ewangelii, dziękował m.in. misjonarzom za mówienie prawdy w imieniu ludzi, którzy sterroryzowani nie mogą jej wyrażać. Byłem na tym pogrzebie, dlatego także, że ów ś.p. o. Aldo był naszym serdecznym przyjacielem. Przez długie lata był przełożonym domu zakonnego OO. Ksawerianów w Bujumbura i prawie za każdym razem służył nam gościną w stolicy. Nazywaliśmy go potocznie „Honorat”, gdyż z rysów twarzy bardzo przypominał naszego czcigodnego o. Honorata Gila w Polsce.
Kochani, kończę i chcę się zmieścić jeszcze na tej stronie listu. Dziękuję za listy wszystkim, którzy ostatnio pisali. Chcę Wam odpisać osobiście.
Wasz oddany w Chrystusie i Maryi
O. Jan Kanty, OCD